Kibic Realu Madryt, syn wiceprezydenta miasta, gość, który w Michaelu Jordanie najbardziej podziwiał zaciętość. Oto 34-letni trener rewelacyjnego beniaminka z Krosna.

(Fot. Miasto Szkła Krosno)
Znasz się na koszu? – wygrywaj w zakładach! >>
Łukasz Cegliński: Robicie coraz więcej zamętu w PLK, a większość kibiców pyta – skąd się wziął ten Michał Baran?
Michał Baran: Z Krosna, z osiedla Markiewicza, największego blokowiska.
To moje miasto, moje miejsce, choć były kiedyś plany, by przenieść się do Krakowa. Moja żona pochodzi stamtąd, też była koszykarką – jej panieńskie nazwisko to Włodarz. Poznaliśmy się w Krośnie, na meczu żeńskiej reprezentacji Polski z Finlandią – w kadrze grała wówczas Ela Międzik, kuzynka żony. Bo z kolei moja teściowa, to siostra właśnie jej ojca, czyli Jacka Międzika, byłego reprezentanta Polski.
Zostaliśmy jednak w Krośnie, a ja tu przeszedłem całą drogę od zawodnika do trenera. Kiedyś grałem trochę na przeciętnym poziomie.
Co pan robił 10 lat temu?
– A chyba właśnie kończyłem grę w kosza. Byliśmy wtedy w II lidze, ja doznałem kontuzji, a talentu do grania nigdy zbyt wiele nie było.
Jakim był pan zawodnikiem?
– Byłem skrzydłowym, grałem też na dwójce. Ale miałem głównie zadania obronne, umiejętności rzutowych nie było. Nigdy nie brakowało mi za to ambicji i woli walki – to wciąż płynie w moich żyłach. Duży temperament pozostał i wpajam zawodnikom, by walczyli o każdą piłkę. Lubię rywalizować. Dlatego jak skończyłem grać, to zostałem w hali, zacząłem uczyć się trenerki jako asystent Ryszarda Żmudy, Mariusza Zamirskiego i Duszana Radovicia.
Skąd w ogóle koszykówka?
– Urodziłem się w 1982 roku, więc razem z kolegami oglądaliśmy NBA po nocach. Zaraziliśmy się wszyscy koszykówką, Michaelem Jordanem. Trenowałem też piłkę nożną, ale przerzuciłem się na koszykówkę – dość późno, więc szybko zdałem sobie sprawę, ze wielkiego gracza ze mnie nie będzie.
Zacząłem się kształcić na trenera – kurs na trenera II klasy zrobiłem u Tadeusza Hucińskiego, później zostałem trenerem I klasy po kursie w Krakowie, następnie uczestniczyłem w szkole trenerów PZKosz. Kroczek po kroczku – byłem asystentem, potem, w 2014 roku dostałem szansę jako pierwszy trener, którym w Krośnie jestem do dziś.
Kto jest najważniejszą osobą w pana dotychczasowej karierze – prezes, który dał szansę, trener, który dużo nauczył, czy może zawodnik, który realizował pomysł na zespół?
– Mój ojciec. To on kierował mnie do sportu – pchał mnie do niego, choć bardziej do piłki nożnej. Ale razem oglądaliśmy mecze, razem rozmawialiśmy o wyzwaniach i rywalizacji.
A jeśli chodzi o koszykówkę, to największą inspiracją był – wiem, to oklepane – Michael Jordan. To mój odwieczny idol i nie tyle chodziło o jego efektowne akcje, co o charakter, zaciętość, pasję, chęć wygrywania.
Ale ja nie naśladuję, nie chcę tego. Podpatruję wszystkich dookoła, ale szukam swoich dróg.

(Fot. Facebook.com/Łukasz Jaracz)
To jaka jest ta droga? Jak pańskie Krosno ma grać?
– Przede wszystkim odważnie. Wiadomo, że nasz debiutancki sezon, jest też sezonem ze spadkami i trzeba wygrywać. Nie chcieliśmy na zwycięstwa czekać, grać asekuracyjnie – my chcieliśmy je brać!
Taktyka? Nie boimy się nowych rozwiązań, chcemy zaskakiwać. Grać zmienną, agresywną defensywę – wybijać nią przeciwników z rytmu. A w ataku odważnie, choć z dyscypliną. Chcemy też grać efektownie i szybko, bo cały świat gra szybko.
Na razie wychodzi nam to z różnym skutkiem, ale na treningach cały czas szykujemy nowe systemy obronne, które będziemy chcieli pokazywać w dalszej części sezonu. Postaramy się zaskoczyć jeszcze niejedną drużynę. Do każdego meczu jesteśmy przygotowani bardzo dobrze, wręcz perfekcyjnie, choć wiadomo, że nie zawsze to na boisku widać.
Imponujące są te wasze zrywy – 19:0 z AZS Koszalin, 18:0 we Włocławku, 16:0 z Turowem.
– W naszej drużynie naprawdę jest potencjał. Zdarza się, ze mecze zaczynamy jeszcze mimo wszystko stremowani, często nie najlepiej. Ale gdy doganiamy rywala i zaczynamy wierzyć w siebie, ciężko nas zatrzymać. Udane akcje nas nakręcają.
Zresztą w I lidze było podobnie – na niższym poziomie nikt tego nie zauważał, ale mieliśmy fragmenty, że nie można było nas zatrzymać. Fajnie, że udaje się to w PLK.
Zobaczyć potencjał w Maddoksie
Zaraz po awansie, jeszcze na parkiecie hali w Krośnie, gdy lał się szampan, mówił pan, że w ekstraklasie wyzwaniem będą np. kontakty z agentami, szukanie zagranicznych graczy.
– I było. Włożyliśmy w to mnóstwo pracy. Siedzieliśmy po nocach, oglądaliśmy mecze, jeden po drugim. Po wyborze zawodników zagranicznych nie byliśmy pewni, czy okażą się one słuszne, ale wiedzieliśmy na pewno, że nie wybieraliśmy w ciemno. To były przemyślane wybory. Znaliśmy tych graczy, wiedzieliśmy, co potrafią.
Dla nas największym wyzwaniem było to, by znaleźć jak najlepszego gracza za małe pieniądze. Do wydania mieliśmy niewiele, nie stać nas było na pomyłki. Wydaje się, że z Roycem i Chrisem trafiliśmy, oni spełniają na tę chwilę nasze oczekiwania.
Spełniają oczekiwania? Po prostu trafił pan z obcokrajowcami. Przyznam się, że traktowałem wasze wybory jako egzotyczne, Kareem Maddox po trzyletniej przerwie wydawał się pomyłką, tymczasem to wy mieliście rację.
– Royca i Chrisa oglądałem na wideo w 7-8 meczach każdego. Obaj pasowali mi do wizji drużyny, z różnych względów. Kombinowałem tak – skoro nie stać mnie na pięciu obcokrajowców, to z tego taniego grona wyszukam jak najbardziej wszechstronnych.
Royce jest wysoki i silny jak na rozgrywającego. Ma przewagę fizyczną nad innymi jedynkami, co przydaje się i w ataku, i w obronie. Wiadomo, że wymaga wiele czasu na treningach, bo nie jest rozgrywającym, a nam zależy, by był bardziej jedynką niż dwójką. Na razie tak nie jest.
Z Chrisem było podobnie – szukałem gracza na obie pozycje na skrzydłach. Na razie wykorzystuję go głównie na trójce, bo pozytywnie zaskakują mnie moi wysocy – Jakub Dłuski, Darek Wyka, Patryk Pełka, a także Kareem.
A jeśli chodzi o Maddoksa, to jeszcze przed pierwszym sparingiem zaznaczałem, żeby chłopaka nie przekreślać. Trochę już się znam na tej koszykówce, nie sądzę, by oczy mnie myliły. Widziałem w nim potencjał.
Nie obawiał się pan, że gracz po trzyletniej przerwie będzie niewypałem?
– Obawy były duże, ryzyko też, ale przy naszym budżecie trochę nie było wyjścia. Szczególnie, że wysocy gracze są drożsi. Poza tym ja widziałem, co Kareem potrafi, oglądałem go dokładnie na dwugodzinnym treningu.
Co się panu w nim najbardziej spodobało?
– To, co zrobił w grze pięciu na pięciu. Najpierw były pokazy techniki indywidualnej, małe gierki – w nich wypadał dobrze. A potem, w normalnej grze, krył gościa o wzroście 215 cm, ze stażem z NBA, nazwiska nie pamiętam. I Kareem go zdemolował. Rzucił 21 punktów, miał 12 zbiórek, 3 bloki, wykonał kilka wsadów, trafił trzy trojki. Zrobił na mnie duże wrażenie.
Zresztą nie tylko na mnie, bo oglądałem ten trening z Mindaugasem Budzinauskasem i nasze opinie były zbliżone.
Ryzyko się opłaciło, mamy trzech fajnych obcokrajowców, są niezłe wyniki. Ale spokojnie – to dopiero sześć spotkań, nie wyciągajmy pochopnych wniosków, nie róbmy z wygranej z Turowem jakiegoś wielkiego wydarzenia. Nie możemy tego robić – jesteśmy beniaminkiem, kopciuszkiem, z pokorą ciężko trenujemy i walczymy.
W szukaniu koszykarzy z zagranicy agenci bardziej pomagali czy mącili w głowach?
– Byli tacy, którzy przestrzegali mnie przed niektórymi agentami, ale ja do tematu podszedłem biznesowo – przeglądałem wszystkie oferty od wszystkich agentów, a graczy oceniałem według własnej wiedzy. I uważam, że stwierdzenia, że ktoś kogoś wepchnął na minę lub zrobił w konia, jest nadużyciem. Przecież o wyborze danego zawodnika i tak decyduje trener.
Z drugiej strony – nie chcę się jakoś udzielać w tym temacie, bo ja tu jestem nowicjuszem. Po prostu korzystam z usług agentów, którzy dostarczyli mi w sumie pewnie setki ofert.
Ile czasu pan poświęcił na ich analizowanie?
– Całe dnie i długie noce. Żona miała pretensje, bo po awansie żyłem tylko budową drużyny.
Urlop był?
– Byliśmy z dzieckiem na 10 dni nad morzem, ale i tak siedziałem przy laptopie. Chyba każdy, kto żyje koszykówką jednak tak ma – budzi się i usypia myśląc o niej.

Michał Baran z nr 1 i ze swoim sztabem
Cofnijmy się jeszcze do I ligi. O jej czołowych drużynach często mówi się, że wolą być mocarzami w I lidze niż słabeuszami w ekstraklasie. Były podejrzenia, że w Krośnie jest podobnie, ale jednak podjęliście wyzwanie.
– Jak walczyliśmy o awans, to pojawiały się pytania, obawy o to, czy sezon w ekstraklasie nie będzie sezonem, który zakończy krośnieńską koszykówkę. Mieliśmy przecież przykłady Stali Stalowa Wola czy Znicza Jarosław, które po prostu upadły. Ale nasi prezesi dobrze zarządzają klubem i nie robią niczego na kredyt.
Skoro decyzja zapadła, że przy pomocy miasta atakujemy ekstraklasę, to ja byłem spokojny. Oczywiście pod względem organizacyjnym, a nie sportowym, bo ja ciągle podkreślam, że my walczymy o utrzymanie. Nie wariujemy, nie patrzymy na dotychczasowe wyniki. Pod względem finansowym jest skromnie, ale stabilnie.
My w Krośnie jesteśmy ambitni. Każdy w klubie chciał awansu do PLK, a po wywalczeniu go na boisku nie było opcji, by nie skorzystać z szansy. Jak moglibyśmy się pokazać kibicom ponownie w I lidze po wygraniu 38z 41 meczów w sezonie?
W finale mecz nr 3 przegraliście w Warszawie potężnie i przy stanie 1-2 mieliście kolejny mecz w hali Legii. Co pan mówił chłopakom?
– Tego, co padło w szatni, lepiej nie powtarzać. Skupialiśmy się na dwóch rzeczach – pokazaniu jaj i charakteru oraz zaskoczeniu rywala na boisku. Pasję udało się wykrzesać, a wprowadzenie w piątce Michała Barana oraz dwóch środkowych było dla Legii lekkim szokiem. Ten mecz ułożył się dla nas od początku.
Ja zresztą zwątpienia nie czułem. Wierzyłem w ten zespół i wiedziałem, że ten świetny sezon nie może skończyć się w ten sposób – przegranym finałem. W piątym meczu presja była ogromna, dla mnie o wiele większa niż te obecne spotkania w PLK. Wiedziałem, że taka szansa awansu może się nie powtórzyć.
Krosno zwariowało na punkcie koszykówki czy to przesada?
– Oceniając po tym, co dzieje się w hali podczas meczów – na pewno tak. Tłum kibiców, pełne trybuny, doping i zaangażowanie są na wysokim poziomie. To nas napędza do pracy.
A jak jest na mieście?
– Mówi się o koszykówce. Krosno to małe miasto, każdy żyje tą ekstraklasą, na każdym kroku ludzie poklepują cię po ramieniu, gratulują. Ale wie pan, jak to w sporcie jest – jesteś tak dobry, jak twój ostatni mecz. Dzisiaj chwalą, jutro mogą cię nie poznać.
Pański ojciec od wielu lat jest wiceprezydentem Krosna. Spotykał się pan z opiniami, że pracuje pan w klubie dzięki niemu, że miasto wspiera klub, bo tata wspiera syna?
– Kiedyś, parę lat temu, takie głosy były. Ale ja ciężko pracuję i myślę, że udowodniłem wszystkim, że nie dzięki ojcu jestem trenerem. Już po pierwszym sezonie takie komentarze się skończyły, wszyscy skupili się na kibicowaniu. I niech tak zostanie.
Na pewno ten fakt, że ojciec jest wiceprezydentem, nie ułatwiał mi życia. A wręcz mi utrudniał w pewnym momencie. Ale ja robię swoje.
Ja jestem Michał Baran

(Fot. Miasto Szkła Krosno)
Kiedyś pan powiedział, że jest fanem pracy Phila Jacksona i Ettore Messiny.
– Jak zaczynałem się kształcić na trenera, to czytałem książki i oglądałem filmy szkoleniowe, w których było wiele przykładów z warsztatów obu tych trenerów. Jackson to wiadomo – bardzo ciekawe i skuteczne podejście psychologiczne, a Messina jest mózgiem taktycznym, szczególnie jeśli chodzi o defensywę.
Duszan Radović – czy to pana największy trenerski mentor?
– Na pewno dużo się od niego nauczyłem, gdy byłem jego asystentem. Podobnie jak od trenera Zamirskiego, który był w Krośnie wcześniej. On kiedyś poznawał jako asystent szkołę Teodora Mołłowa, bardzo szanuję go jako trenera.
A Radović? Serbowie koszykówkę mają we krwi, warsztatowo to bardzo dobry szkoleniowiec, dużo korzystałem pracując obok niego. Drużynę prowadzę jednak według swoich pomysłów.
Słyszałem, że podobno nawet zaczął pan trochę mówić jak Radović – jeśli chodzi o niektóre słowa, a nawet akcent.
– Nie, to chyba jakiś żart zawodników. Po tym, jak odszedł Radović, koszykarze pytali się mnie, czy będę taki jak on. Ale nie, ja jestem Michałem Baranem.
Po serbsku nie mówię, rozmawiam po polsku. No, teraz pewnie częściej po angielsku.
Mecz Ligi Mistrzów Legii z Realem pan oglądał?
– Oczywiście.
I komu pan kibicował?
– Realowi, oczywiście. Od lat jestem kibicem piłkarzy tego klubu, mam w domu mnóstwo koszulek Realu. Nie dowierzałem temu, co widzę w meczu z Legią, ale też cieszyłem się, że polski klub potrafi strzelać gole i zdobywać punkty w Lidze Mistrzów.
W sobotę gracie w Zielonej Górze ze Stelmetem. Czego się spodziewać?
– Dużej agresji przeciwnika od pierwszych minut. Myślę, że Stelmet po obejrzeniu naszego meczu z Turowem, na pewno nas nie zlekceważy, na co można było wcześniej po cichu liczyć. Szykujemy się na trudny mecz, ale jeśli Stelmet nam pozwoli się rozkręcić, to powalczymy o zwycięstwo. Ale proszę dodać ze trzy znaki zapytania przy tym „może”.
Znasz się na koszu? – wygrywaj w zakładach! >>