Aneta Sochan. O tym, jak budować tożsamość przyszłego koszykarza NBA

- Zbudowanie poczucia własnej wartości i zapewnienie przestrzeni, by same się poznały to coś, co rodzic może zrobić dla własnego dziecka - mówi Aneta Sochan, matka czwartego Polaka w NBA, który z numerem dziewiątym w drafcie trafił do San Antonio Spurs.
fot. Archiwum prywatne Anety Sochan

Pamela Wrona: Nie da się podważyć, że sport jest w waszej rodzinie we krwi, prawda?

Aneta Sochan: Sport na pewno mamy we krwi. Wraz z siostrą dorastałyśmy w takich okolicznościach, gdzie sport to był „lifestyle”. Tata i dziadek byli bardzo zaangażowani w sport i z czasem zaczęłam i ja.

Wydaje mi się, że był to naturalny proces. Z niczyjej strony nie było presji, że musi to być koszykówka. Ze zwykłej szkoły zostałam rekrutowana do pływania, ale moja psychika nie była nastawiona na indywidualny sport. Następnie próbowałam lekkiej atletyki, a dopiero później pojawiła się koszykówka, dzięki pierwszemu trenerowi Andrzejowi Fuskowi. Byłam wówczas w szóstej klasie szkoły podstawowej i wzięłam udział w naborze. Nie było od razu wielkiej miłości, ale było to coś wyjątkowego.

Spójrz na dawną siebie. Co koszykówka Ci dała i w jaki sposób ukształtowała?

Przede wszystkim będąc młodą i dorastającą kobietą, miałam naprawdę świetny czas. Z zespole miałam fajne koleżanki, a przynajmniej z mojej perspektywy uważam, że dobrze się dogadujemy, mamy dobrą komunikację i relację. Trener był wymagający. Uczył nas podstaw, ale nie tylko koszykówki, ale i życia. Do dziś słyszę w głowie jego głos, jak mówi, że nie można się spóźniać, trzeba innych darzyć szacunkiem i tak dalej.

Koszykówka dała mi zatem wiele życiowych umiejętności. Praca zespołowa uczy dbania nie tylko o siebie, ale też o innych.

Często spotykam się z sytuacją, kiedy rodzice będący sportowcami niekoniecznie są przekonani, czy ich dzieci powinny iść w tym samym kierunku – może przez to, czego sami doświadczyli. Jakie miałaś podejście?

Dobre pytanie. Są różni rodzice: niektórzy pchają swoje dzieci, bo chcą żeby były sportowcami, ale mają rezerwę do tego, co może się wydarzyć. Inni mają niespełnione ambicje, albo rzeczywiście, woleliby żeby ich dzieci nie uczestniczyły w profesjonalnym sporcie. Ja nigdy nie bawiłam się w aż tak zawodową koszykówkę. Wydaje mi się, że zawsze szliśmy krok po kroku. Nigdy nie zastanawiałam się, co przyniesie profesjonalna koszykówka.

Ta, wiąże się z presją, kontuzjami, wyborami – tę całą otoczkę poznaje się później, ale na początku o tym nie myśleliśmy. Starałam się wpajać w dzieci podejście, że niezależnie od tego gdzie są, powinni traktować to jak zabawę i przygodę. Nie miałam większych oczekiwań. Jedyne co, to cokolwiek moi synowie by nie robili, to żeby sprawiało im to radość i satysfakcję.

Czułaś w którymś momencie, że koszykówka w przypadku Jeremiego może przestać być już tylko zabawą, a czymś więcej?

Tak, ale u nas nigdy nie było narracji, że jeśli pójdzie tą drogą to osiągnie sukces, będzie to jego sposób na życie i tym podobne. Miałam do tego dystans. Zakładałam, że jeżeli to sprawia, że jest szczęśliwy, to w porządku. Uświadamiałam go tylko, że jeśli zaangażuje się już całym sobą, to musi być gotowy na pewne wyrzeczenia i poświęcenie.

Wraz z partnerem mieliśmy w głowie dwie ścieżki: albo profesjonalny kontrakt albo kontynuacja nauki. Jako rodzice zawsze dawaliśmy mu wybór. Miałam nadzieję, że wybierze naukę i pójście na uniwersytet, bo dla nas edukacja była bardzo ważna. Koszykówka i marzenia to jedno, ale życie to co innego. Rozwijanie się oraz budowanie relacji to coś, co jest istotne.

Mówiąc o sporcie ogólnie, może być świetną przygodą, może dać nam wiele satysfakcji, ale potrafi być też wredny i bezwzględny. Dużo rzeczy nie zależy od nas, od sportowców, i o tym się nie mówi.

Teraz poznajemy cały system, jesteśmy w tym od środka i niekiedy myślę sobie, że każdy z tych koszykarzy w NBA był dzieckiem i miał marzenia. Zapewne każdy chciał grać na jak najwyższym poziomie i czerpać z tego jak najwięcej. Później spada na nich ciężar rzeczywistości, bardziej biznesowy. Momentami są to różne decyzje niezależne od nich, konflikty, układy i tak dalej. Moim zdaniem na pewnym etapie powinno się uświadamiać, że koszykówka to nie tylko klepanie piłki, radość i pieniądze. Niezupełnie. Jest to olbrzymi obowiązek.

Jeremy od najmłodszych lat wiedział, gdzie znajdzie się w przyszłości i czego chce. NBA wydaje się być marzeniem każdego. Natomiast nie każde marzenie staje się później rzeczywistością i dla wielu jest sufitem. Czy mimo wszystko w jakiś sposób kierowałaś rozwojem syna, by zbliżyć go do spełnienia marzeń, a jednocześnie, żeby go nie zniechęcić i nie rozczarować? Dostrzegałaś gdzieś jego sufit? Jeżeli jemu się udało, to co miało na to wpływ?

To prawda. On po prostu wiedział od początku, czego chce. Miał styczność z NBA od najmłodszych lat, oglądał mecze i mówił: „Też tam będę”. Marzył o tym i zaznaczył, że do tego będzie właśnie dążyć.

Mam na to poniekąd inne spojrzenie. On wydeptał swoją ścieżkę. Każdy z nas ma swoje ścieżki. W niektórych rodzicach jest taka specyficzna mentalność, zwłaszcza gdy sami uprawiali sport, przez którą przemawiają niespełnione ambicje. U nas czegoś takiego nie było.

Miało znaczenie to, jak my, jako rodzice tym pokierowaliśmy. Jeremi miał marzenia i my ich nie lekceważyliśmy, ale byliśmy realistami. Starałam się wpoić mu odpowiednie nastawienie. „W porządku, masz marzenia, ale co z tym zrobisz, aby je spełnić?”. Mówiłam mu: „Wstań, zaściel łóżko, pójdź na trening. Już będziesz bliżej swoich marzeń”. To proste rzeczy i małe kroki, które mają duże znaczenie.

Gdy zaczynał zabawę w koszykówkę to przez wiele lat grał jeszcze w piłkę nożną, a do tego dochodziła szkoła. Dzieci są często zmęczone i zrozumiałe jest, że czasami nie mają na coś siły i ochoty. Myślę, że my byliśmy w stanie dać mu przestrzeń, by sam siebie słuchał i wykształcał swoją wewnętrzną motywację. Gdy postawił na koszykówkę, już nie mówił, że jest zmęczony i nie ma ochoty pójść na trening. Był zmęczony, ale na niego szedł, bo czuł już większą odpowiedzialność i miał poczucie takiego obowiązku.

Nasze myślenie nie było egoistyczne. Uważam, że jeżeli ktoś bawi się w sport zespołowy, to powinien być odpowiedzialny za resztę zespołu. Twoje wybory i postawa mają wpływ na całą drużynę. To od początku w niego wpajaliśmy, zawsze dając mu wybór. Nie gasiliśmy jego marzeń, byliśmy przy nim cały czas, będąc zarazem realistami.

W rodzicielstwie bycie realistami wydaje się być istotne. Rodzice z troski o własne dziecko często chcą stworzyć taką niewidzialną bańkę. Życie bywa jednak pełne rozczarowań, a kiedy nie jest się jeszcze wystarczająco dojrzałym, łatwo jest zabić w sobie te dziecięce marzenia.

Tak, i o tym się raczej nie mówi. To powinno się normalizować i nie fantazjować. Pomagaliśmy mu, po prostu będąc i rozmawiając. Gdy chodził na treningi, zawoziliśmy go i odbieraliśmy. Upewnialiśmy się, że ma odpowiednie wyżywienie i nie chodzi głodny oraz czy odpowiednio śpi. Miał w swoim życiu rutynę i uważam, że w ten sposób mogliśmy mu pomóc. Budowaliśmy w nim nawyki, które wychodzą raz lepiej, a raz gorzej. Nie nakładaliśmy presji. Było to na zasadzie nauki i doświadczania

Dzieci w swoim rozwoju przechodzą przez różne etapy i mają różne pokusy. To normalne i też jest w porządku.

Jako matka odegrałaś zatem ważną rolę w kształtowaniu jego osobowości jako człowieka i koszykarza. Wiele osób powtarza, że w koszykówce 80 procent to talent, 20 procent to ciężka praca. Ile procent jest w tym jeszcze Twojej zasługi?

(Śmiech). Ciężko odpowiedzieć w liczbach, ale sądzę, że wiele zależy także od środowiska. Od tego, w którym ja dorastałam, które ja obserwowałam i od tego, co moi rodzice dali mnie. Zapewnili mi bezpieczeństwo i fajne dzieciństwo, bez presji. Przekładałam to – z różnym skutkiem – na życie i starałam się wychowywać własne dzieci w ten sam sposób. Motywacja zawsze była przez komunikację, słuchanie. Wszystko opierało się na wykreowaniu jako matka bezpiecznego środowiska i tej wewnętrznej motywacji, gdzie mógł być sobą, porozmawiać o wszystkim, zachowując pozytywne nastawienie. My jako rodzice odgrywamy kluczową i dużą część w rozwoju naszych dzieci, cokolwiek by nie robiły.

Często rozmawiałam z synem o tym, że wszyscy w kółko powtarzają: „Ciężka praca, ciężka praca” i że tym osiągniesz sukces. Ale wydaje mi się, że powinno się jeszcze dodać, żeby to była mądra praca.

Interesujesz się psychologią. Jak z takiej perspektywy podchodzić do popełniania koszykarskich błędów przez własne dziecko? Czy wygrywał instynkt macierzyński, który podświadomie nakazuje, by ustrzec dziecko przed błędami, trudnościami i porażkami?

Absolutnie nie. Nigdy nie chroniłam go na boisku. Wydaje mi się, że raczej budowaliśmy go na tym. To część większego życia, gdy są jakieś niepowodzenia. Ważne jest to, kiedy wstaniesz, a nie ile razy upadłeś. Jest to prawdziwe. Z tego punktu widzenia uważam, że powinniśmy dać dzieciom przestrzeń do refleksji, do podejmowania samodzielnych decyzji i zastanowienia się, co następnym razem może zrobić inaczej oraz co to znaczy i jak się z tym czuje.

Z dziećmi powinno rozmawiać się o uczuciach i o ich myślach. Uczucia trudniej jest wyrażać, ale łatwiej jest powiedzieć, co się myśli. Instynkt rodzicielski podpowiadał mi, że popełnianie błędów w sporcie jest potrzebne i jako rodzic nie powinniśmy dzieci próbować od tego uchronić. To głębszy temat. Chodzi w tym o to, co się dzieje dla rodziców, jako ludzi. Oczywiście, każdy chce chronić swoje dziecko i chce dla niego jak najlepiej, ale tak się nie da. Dzieci muszą same odnaleźć swoją tożsamość i trzeba dać im żyć i popełniać błędy.

Można odnieść wrażenie, że obecnie jest nagonka na rodziców, że nie potrafią się odpowiednio zachować, że źle wychowują dzieci i tak dalej. To ciekawe i w mojej ocenie to też są ludzie, którzy po prostu czasami nie wiedzą, jak się zachować. Nie chcę generalizować, ale wiem, że jest dużo rodziców, którzy na przykład nie mają pojęcia o sporcie. Albo mają swoje niespełnione marzenia.

Czy w Twojej ocenie mix polsko-brytyjsko-amerykański daje jakieś przewagi nad rówieśnikami?

(Śmiech). Dla mnie takie połączenie, to znaczy otwartość. Naszym elementem w wychowywaniu dzieci to właśnie otwartość na drugiego człowieka, na doświadczenia. Jeremy miał w życiu wiele zmian i różnych perspektyw. Polska, Wielka Brytania, Stany Zjednoczone, a do tego jeszcze Francja. Myślę, że to kompleksowe i mogło wpływać na osobowość. Na pewno dużo dają same doświadczenia. To buduje człowieka. Masz wówczas okazję szybciej i bardziej poznać siebie.

Pamiętam, jak Jeremy dorastał i wiele osób twierdziło, że jest dojrzały, jak na swój wiek. Wydaje mi się, że ta nasza różnorodność wpłynęła na jego otwartość.

Jak wiele potrzeba było determinacji, żeby trafił do polskiej, a nie brytyjskiej reprezentacji i żeby zwrócono na niego większą uwagę?

Podeszłam do tego na swój sposób. Wiedząc, że jest zmotywowany, gotowy i zaangażowany, był to po prostu naturalny krok. Nie będąc w Polsce, nie miałam pojęcia, jak wygląda nabór. Napisałam maila do Polskiego Związku Koszykówki i tak się to zaczęło. Czy to było łatwe? Był to proces. Uważam, że jestem dobra w komunikowaniu się i nie mam problemu z rozmową i słuchaniem. Determinacji oczywiście nie zabrakło, bo gdy ktoś nie odpowiadał na wiadomość, to po prostu próbowałam kolejny raz. Byłam przede wszystkim ciekawa.

W Anglii wyglądało to inaczej. Natomiast Jeremy miał przekonanie, że Polska ma mu więcej do zaoferowania. Ma jednak polskie korzenie. Miał świetny zespół U-16 prowadzony przez trenera Dawida Mazura i sądzę, że właśnie to był decydujący i przełomowy moment, który go w tym przekonaniu utwierdził. To także był jego wybór, pomimo tego, że miał 16 lat. Być może śmiesznie brzmi to, że szesnastolatek podejmuje takie decyzje, ale za każdym razem rozpisywaliśmy wszystko na kartkach papieru: wszystkie za i przeciw, emocje, odczucia. On wiedział, że cokolwiek nie zrobi, to my będziemy przy nim.

Czy koszykarski rozwój syna mocno wpłynął na przemodelowanie życia? Ile trzeba było poświęcić i zainwestować? Gdybyśmy spojrzeli na metaforyczną górę lodową, to co znalazłoby się pod wodą?

Dla nas? Przede wszystkim organizacja. Mój młodszy syn Zach jest o siedem lat młodszy od Jeremiego, zatem wymagało to niekiedy innej organizacji. Nie patrzę na wszystko przez różowe okulary, natomiast rodzice zawsze patrzą przez siebie, swoje doświadczenia i wartości.

Tryb sportowy jest dla nas czymś normalnym. Chodziliśmy do pracy, Jeremy do szkoły, odbieraliśmy go (pracowałam do trzeciej popołudniu), jedliśmy obiad i zawoziłam go na trening, biorąc młodszego syna pod pachę. Na początku wydatki nie były wysokie, bo trenował dwa razy w tygodniu i dopiero z czasem zaczęło się to rozwijać. Każdy ma inną sytuację i historię. Byli chłopcy, którzy przyjeżdżali autobusami, bo rodzice pracowali na drugą zmianę, więc jak była możliwość, to zabierało się ich ze sobą. Pod tym względem byliśmy dobrze zorganizowani, bo nasza praca pozwalała nam na to, by móc w tym bardziej uczestniczyć.

W Southampton pojawiły się większe koszty. Nie powiem, że nie było nas stać, ale bywały momenty, kiedy trzeba było pożyczyć pieniądze, czy się zaciągnąć. Byliśmy raczej rodziną średniej klasy. Pracowaliśmy we dwoje, ale od zawsze dzieci były na pierwszym miejscu. Zrzucaliśmy się z innymi rodzicami na salę w weekendy, by chłopcy mogli dodatkowo porzucać. Nie było nas aż tak stać, aby co weekend wydawać dodatkowo 60 funtów. Chłopcy organizowali się sami i to też było wyjątkowe.

Był to etap, w którym robiliśmy najwięcej dla ich dobra i rozwoju. Natomiast niektórzy rodzice minimalizują siebie. Nie można się zagubić w tych pasjach, rutynie. Jako rodzice też jesteśmy bardzo ważni i jeśli nie zachowamy tego balansu i nie pomyślimy o sobie, to nie będzie to mieć pozytywnych skutków. Trzeba też zająć się jeszcze sobą. Zdrowie psychiczne i emocjonalne rodzica jest fundamentem.

Ktoś w pewnym momencie mógłby mnie nazwać samotną matką, ale ja nigdy nie czułam się sama. Mam świadomość, jak ciężko jest rodzicom, którzy nie mają żadnej pomocy. Wokół mnie zawsze miałam osoby, które były przy nas i na których mogliśmy liczyć. Nawet wtedy, gdy się włóczyliśmy między Ameryką, Francją i Anglią, to stwarzałam sobie takie środowisko, w którym nigdy nie czułam się sama. Podoba mi się powiedzenie: „Żeby wychować dziecko trzeba całej wioski”. Może to było moim benefitem, że mogłam
„rozdawać” Jeremiego? Nie bałam się innych osób, które mogły w czymś doradzić, zaopiekować się nim. Przypuszczam, że dlatego jest tak otwarty i łatwo jest mu nawiązywać kontakty oraz wchodzić w różne relacje.

Nigdy się na nic nie zamykałam. Dla mnie trudne sytuacje to takie, w której samotny rodzic nie ma absolutnie żadnego wsparcia, bądź kiedy ktoś nie ma co włożyć do garnka. Zawsze pomagało mi wiele osób, miałam kogoś przy sobie i wzajemnie sobie pomagaliśmy. Mogłam też liczyć na rodzinę. Niekiedy, gdy czegoś nie mamy, powinniśmy spróbować to sobie stworzyć. Większość osób nie zna tej historii. Nawet wtedy, kiedy żył ojciec Jeremy’ego, to pomimo tego, że nie byliśmy razem, to nie było nam aż tak bardzo ciężko.

W koszykówce wiele mówi się o kontraktach i o blaskach, ale niewiele o cieniach zawodowego sportu. Czy z perspektywy mamy, te marzenia są tego warte?

Nie da się przeliczyć tego na pieniądze i wydaje mi się, że znów należy zastanowić się, co jest twoją motywacją. Bo jeśli są to pieniądze, to można popaść w różne problemy, jednocześnie patrząc na to w inny sposób. Z naszej strony, pieniądze nigdy nie były motywacją. Jeremy’ego na pewno poniekąd to napędza, bo to jego zarobek, zatem nie mogę mówić za niego. Ale ten chłopak wierzył w siebie, wiedział jak się rozwija i to było jego motywatorem. Ważne było, by pokazać sobie, że potrafi.

To marzenie widzę też stojąc z boku tego wszystkiego. To cholernie ciężkie. Terminarz meczów jest bezwzględny. Z treningu do samolotu, z samolotu na trening, zmienia się ich tryb jedzenia i spania. Zachodzą różne zmiany, czasami pojawiają się kontuzje. Wiem, że każdy widzi „koszykarza NBA”, ale to jest człowiek. W NBA jest wielu młodych graczy, zresztą Jeremy sam pojawił się tam mając zaledwie 19 lat. Dopiero wtedy zaczyna się koszykarskie życie.

Czy w jakiś sposób próbowaliście się na to przygotować?

Nigdy nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Ale mam podłoże z psychologii, terapii oraz zdrowia psychicznego, co było dla mnie zawsze ważne, dlatego starałam się pracować z nim nad tym, żeby wiedział, co się dla niego dzieje, aby po prostu odkrył swoją tożsamość. W danym momencie wiedzieliśmy, że dużo będzie działo się wokół niego i nie na wszystko będzie mieć wpływ, a póki miałby odpowiednie narzędzia, to mógłby lepiej sobie z tym radzić.

Często są sytuacje, kiedy to mama jest nadal pierwszym wyborem, gdy pojawia się jakaś trudność? Czy bycie „przyjaciółką” własnego dziecka jest w porządku?

Tak, chociaż zawsze mówiłam, że jestem po prostu mamą. Mamy tego różną definicję i czasami wydaje mi się, że określając się „przyjaciółką” własnego dziecka, zacierają się granice. Ja tych granic mocno przestrzegam.

Natomiast Jeremy dzwoni do mnie lub do Wiktora (ojczym – przyp.red.), bo od początku wie, że może z nami rozmawiać, że zostanie wysłuchany. Rozmowa to podstawowy element budowania silnej relacji. Chodzi także o poczucie, że zostanie się wysłuchanym. 

Patrząc na jego sezon, nie ślizga się po maśle. Naprawdę to wyzwanie. Jest młodym mężczyzną i są sytuacje, kiedy dzwoni i rozmawiamy o tym, co się wydarzyło. Ma przyzwolenie na to, by powiedzieć, jak się w danym momencie czuje. Mówię wtedy: „OK, poczuj to, ale nie siedź w tym”. To trudne, ale wiele rzeczy jest niezależnych od nas i nie mamy nad nimi kontroli. Czasami trzeba po prostu o tym przypomnieć i zastanowić się, nad czym ją mamy. Podkreślę, że mówimy o człowieku, który w maju skończy 22 lata.

Jakie są w Tobie emocje kiedy oglądasz mecze syna? To coś, czego nie można odpuścić?

Próbujemy oglądać wszystkie mecze, te w San Antonio na żywo – mamy to szczęście, za co jestesmy wdzieczni. Jakie są we mnie emocje? W zależności z kim gra i jak Jeremy sie czuje danego dnia. Na pewno jest ich zawsze dużo, ale dominuje pozytywny stres, ekscytacja i radość, ze widze syna robiącego to, co lubi.

Jak, jako mama, odbierasz jego temperament, który ostatnio jest mocniej zauważalny?

(Śmiech). Ludzie widzą to, co widzą, a często widzą to przez siebie. Znam Jeremiego, mamy wewnętrzne rozmowy, ale czasami mówię z westchnieniem: „Co znowu wymyśliłeś?”. On zawsze taki był. Być może ma to po mnie, bo gdy grałam, to też lubiłam rozmawiać i zaczepiać. Ale w mojej ocenie to część zdrowej koszykówki. Gdy potrafisz to robić w fajny sposób i masz to pod kontrolą – a tak jest w jego przypadku – to nie widzę w tym nic złego.

Wiem, że gdy ktoś do niego coś mówi, to on nie traktuje tego personalnie. Nie każdy to potrafi. Zapewne dlatego wyprowadza kogoś z równowagi (śmiech). Jak się kończy mecz, to przybijają sobie piątki i czasami są to najlepsi kumple. Jako mama, nie mam takiego nastawienia, że znowu coś odstawi. On wie, co robi. Przeciwnika trzeba też wyczuć i wiedzieć, na co i kiedy można sobie pozwolić. Ta zadziorność też jest potrzebna – ale pozytywna. Babcia ma nieco inne podejście i powtarza, by chociaż postarał się przejść przez mecz spokojnie (śmiech).

Ci, którzy go znają, wiedzą doskonale, że potrafi być inny zarówno na parkiecie, jak i w życiu prywatnym. Gdy wychodzi na mecz, on chce wygrywać. Niezależnie od tego, na jakim poziomie. A im lepszy przeciwnik, tym bardziej jest nakręcony i coś się w nim zapala.

Większość rodziców swoje dzieci postrzega i kreuje w samych superlatywach, momentami nie zachowując obiektywizmu. Czym Jeremy mógłby podzielić się z innymi, wiedząc, jak trafić na szczyt i osiągnąć swoje cele?

Na pewno ma pewność siebie. Wiarę w siebie. Ciekawość – jest otwarty na głos drugiej osoby, trenera. Rodzice zawsze widzą w swoich dzieciach tylko to, co najlepsze, często mając mocno przerysowany obraz. Ja tak nie miałam (śmiech). Trzeba być w tym realistycznym, świadomym i szczerym na odpowiednim poziomie. Dzieci rozumieją więcej niż nam się wydaje.

Zbudowanie poczucia własnej wartości i zapewnienie przestrzeni, by same się poznały to coś, co rodzic może zrobić dla własnego dziecka. Nie słodząc mu, wypełniając balonik samymi dobrymi i mało realistycznymi rzeczami.

Zatem podsumowując, liczy się nie tylko talent, ale to, jaką mamy tożsamość?

Tak. Talent na pewno ci nie przeszkadza, aczkolwiek ilu było utalentowanych zawodników i ludzi, ale po drodze z różnych przyczyn po prostu odpadli? To balans pomiędzy talentem, mentalem, znajomością siebie i radzeniem sobie z emocjami i przede wszystkim środowiskiem i tym, co masz wokół siebie. I mądra praca. To może być klucz do wszystkiego.

Autor wpisu:

Polecane

Aneta Sochan. O tym, jak budować tożsamość przyszłego koszykarza NBA

Kącik mentalny. Dzień Walki z Depresją: Krzyk ciszy

Psychologia sportu. 1na1: Dzień Walki z Depresją