
Superbet – najlepsze kursy na koszykówkę. Cashback 1300 i do 200 zł na start. Sprawdź! >>
Już pierwsze akcje tego meczu zwiastowały bardzo ciekawe widowisko i ogromną walkę. Obie ekipy nie chciały odpuścić ani metra parkietu, a nacisk w obronie, często na pograniczu faulu, wywołał dodatkowe emocje wśród niektórych zawodników, którzy sporo dyskutowali z arbitrami.
Wymianę cios za cios w drugiej kwarcie przerwała seria Anwilu, która pozwoliła gospodarzom wyjść na 10-punktowe prowadzenie. Dużo pozytywnej energii i przede wszystkim trafień wnieśli z ławki Kyndall Dykes i Michał Nowakowski – obaj byli najlepszymi strzelcami zespołu z Włocławka do przerwy (odpowiednio 10 i 8 punktów).
Na dobrą grą Dykesa odpowiedział jego bezpośredni przeciwnik, czyli Robert Johnson. Amerykanin wziął dużo gry na siebie i w większości podejmował dobre decyzje – do przerwy 11 punktów i 3 asysty. Legia starał się sporo grać pod kosz, głównie po akcjach typu pick and roll i Anwil miał z tym trochę problemów. Mecz w drugiej połowie drugiej kwarty zwolnił, Legia wykorzystała swoje okazje na linii rzutów wolnych (Anwil przekroczył limit fauli) i odrobiła całe straty. Pierwszą połowę zamknęła trójka Luke’a Petraska – 43:39.
Przerwa to czas na wnioski – sztab Anwilu odrobił lekcje i skorygował defensywę zespołu. Od startu trzeciej kwarty włocławianie wywierali ogromną presję na kozłujących Legii (ze szczególną uwagą na Roberta Johnsona), co pozwoliło wymusić kilka strat i napędzić się w ofensywie, gdzie swój moment miał Jonah Mathews, który dwoma trójkami wyprowadził gospodarzy na 21-punktowe prowadzenie.
Z graczy Anwilu (niesionych dopingiem) kipiała energia, za to legioniści troszkę zwiesili głowy po kilku nieudanych akcjach. Goście oddali swój los w ręce Johnsona, który indywidualnymi akcjami trochę podreperował wynik. Legia miała przede wszystkim kłopoty pod koszem – Grzegorz Kulka zaliczył słabe spotkanie, a z powodu urazu nie mógł zagrać Jure Skifić, co na pewno miało znaczenia dla przebiegu tego meczu.
Środkowi z Warszawy również nie radzili sobie z silnym jak tur Żigą Dimcem, który przestawiał pod obręczą i Adama Kempa i Dariusza Wykę. Ostatnie tygodnie nauczyły jednak, że nie ma takiej przewagi, której Anwil nie byłby w stanie stracić. To oczywiście stwierdzenie trochę z przekąsem, ale kiedy Legia zaliczyła serię punktową, która zbliżyła rywali na 13 punktów, demony na pewno wróciły – w głowach kibiców i samych zawodników.
Od czego są jednak liderzy. Mathews przełamał impas wjazdem na kosz, a potem spokojne granie do Dimca (18 punktów) przyniosło kilka punktów i zwycięstwo było bezpieczne. Anwil pokonał na własnym parkiecie Legię 94:81.
GS