O kibicowaniu w latach 90., o Brzytwie i presji, jaka panuje we Włocławku i medalach, które Anwil po prostu musi zdobywać – opowiada prezes klubu Arkadiusz Lewandowski.
PLK, NBA – obstawiaj i wygrywaj kasę! >>
Przyszedł do klubu w 1998 roku – jak sam mówi: trochę przez przypadek. Arkadiusz Krygier, kolega ze szkoły, wówczas sędzia koszykówki, sam dostał propozycję i wciągnął właśnie Lewandowskiego. Dzisiejszy prezes w Anwilu pracował praktycznie na każdym stanowisku – w roli pracownika administracji, media menedżera, kierownika zespołu, dyrektora klubu. W 2009 roku odszedł do Prokomu, gdzie był dyrektorem wykonawczym, do Włocławka – już w roli prezesa – wrócił w 2012 roku.
Środowy Superpuchar to pierwsze trofeum, które Anwil wywalczył za jego kadencji.
Łukasz Cegliński: Gdzie Pan był w 1992 roku, kiedy Provide ogrywało Górnika, a potem Nobiles pokonywał Zastal debiutując w I lidze?
Arkadiusz Lewandowski: Na tych meczach. A tuż przed nimi – na włocławskim osiedlu Kazimierza Wielkiego, gdzie umawialiśmy się całą grupą rówieśników. Zbieraliśmy się chodząc od klatki do klatki, od bloku do bloku, a potem na mecz. Z biletami bywał problem, czasem ciężko było je kupić, legendy krążą, że na najważniejsze mecze ludzie stali pod kasami już w nocy. Ja pamiętam, że czasami chodziliśmy po nie przed szkołą, o 6-7 rano.
Można powiedzieć, że razem z kolegami byłem w takim ówczesnym „H1”. W starej hali OSiR siedzieliśmy dokładnie nad wejściem, na samym środku trybuny, na wprost stolika sędziowskiego. W tym starym „młynie” mogło być po 150-200 osób.
Pamięta Pan moment, w którym dotarło do Was, że jesteście w ekstraklasie?
– Nie, przebiegu decydującego meczu z Górnikiem nie pamiętam, wiem, że strasznie wyzywaliśmy Rosena Murarowa, świetnego strzelca rywali. Górnik był faworytem tego starcia, napięcie było ogromne, Murarow w końcu został wyrzucony z hali przez sędziego. Generalnie bardziej pamiętam ogromne emocje niż to, co działo się na boisku.
Był Pan wtedy na każdym meczu?
– Wydaje mi się, że od momentu, gdy do Włocłavii weszło Provide, od III ligi, opuściłem w kilku pierwszych sezonach dosłownie kilka spotkań. Na wszystkie chodziłem z bratem, on nawet notował wszystkie wyniki, statystyki w specjalnie prowadzonym przez siebie „zeszycie od tabjeliek”. Byliśmy kompletnie zakręceni na punkcie drużyny.
Czym był ten Nobiles dla Was, ówczesnych nastolatków, ale też dla całego miasta?
– Wielką sprawą, kibicowaliśmy ze wszystkich sił. Ale dla nas, tej grupy fanów z włocławskiego blokowiska, był np. impulsem do tego, by zbudować kosz na osiedlu. Zbudować, a nie kupić, bo przecież nie było gdzie. Ktoś załatwił, nazwijmy to „tablicę”, ktoś siatkę, załatwiliśmy dość gruby „ceownik” służący za słup, za straszne na owe czasy pieniądze kupiliśmy obręcz. Żeby nikt jej nie ukradł, to odkręcaliśmy ją po zakończonej grze – zasada była taka: kto przykręca, ten też odkręca. Jeden z kolegów miał trabanta. Zielonego. Podjeżdżał pod tablicę, ktoś wchodził na maskę, dokręcał obręcz. Graliśmy tam godzinami. Takie czasy.
My generalnie żyliśmy wtedy sportem, a ta koszykówka była dla nas czymś wyjątkowym, można powiedzieć, że nas kształtowała. Jak ktoś powiedział, że widział na ulicy Igora Griszczuka, to albo kłamał, albo był przez tydzień bogiem w szkole. A wyniki sprawdzaliśmy oczywiście na nieśmiertelnej telegazecie – pamiętam jak podczas piątego, wyjazdowego meczu z Aspro Wrocław w półfinale w 1993 roku, siedzieliśmy gdzieś pod blokiem, ktoś pobiegł do domu sprawdzić wynik. Jak dowiedzieliśmy się, że wygraliśmy, było wielkie szaleństwo. Wejście do finału było kosmosem!
Igor Griszczuk był idolem dla wszystkich?
– On był poza skalą. Jak zacząłem pracować w klubie, w 1998 roku, to jeszcze wtedy oczy mi się otwierały szeroko, jak go widziałem gdzieś na korytarzu. Facet na tamte czasy był bogiem, ale zupełnie innym niż obecni. Dzisiaj, w dobie internetu, łatwiej nim zostać, ale też łatwiej przestać nim być – szybko można stracić szacunek. A Igor nigdy go nie stracił. Jego zadziorność, charakter sprawiały, że jak graliśmy, to każdy chciał być na boisku Griszczukiem.
Jak Pan myśli o klubie, to pierwszym skojarzeniem nazwy jest Nobiles czy Anwil?
– Anwil. Klub jest od 20 lat sponsorowany przez Anwil S.A., więc nie ma dyskusji. Natomiast mam oczywiście wielki szacunek do pana Ryszarda Badury i Nobilesu.
Przez wiele lat po zmianie nazwy byliście dla kibiców z innych miast Nobilesem, tak jak klub z Pruszkowa funkcjonował w świadomości jako Mazowszanka.
– Tak, zresztą widziałem to na własne oczy i słyszałem na własne uszy, bo w klubie zacząłem pracować rok po tym, jak sponsorem został Anwil. Dostawaliśmy wtedy jasny przekaz z firmy, żeby wszystkich pouczać i przypominać, że nazywamy się Anwil Włocławek, a nie Nobiles. Ale to stare czasy, dzisiaj Anwil to w koszykówce nazwa taka sama, jak Legia w piłce nożnej.
Ciekawe, że czasem spotykam się z głosami ludzi z firmy, że my jako klub trochę „zjadamy” nazwę Anwil. Podobno zdarzało się, że szefowie firmy kilkakrotnie słyszeli na biznesowych spotkaniach, że są prezesami klubu koszykówki.
Na Brzytwie się Pan wpisuje?
– Nie, no nie żartujmy.
Natomiast czytam, zresztą jak wszystko, co o nas piszą. Uważam, że to mój obowiązek, by znać nastroje kibiców. Nawet, jeśli się z nimi nie zgadzam.
Brzytwa ma swoją specyfikę, jesteśmy chyba jedynym klubem w Polsce, który ma tak poczytną swoją listę dyskusyjną. To pomaga, to fajnie, że ludzie żyją klubem, natomiast z drugiej strony są jej użytkownicy, którzy wymyślają teorie kompletnie „od czapy”, nakręcają się wzajemnie i zaczynają wierzyć w alternatywną rzeczywistość.
Najśmieszniejsza teoria jaka powstała?
– Mnóstwo ich było, najwięcej oczywiście o zawodnikach, o których właśnie z Brzytwy dowiadywałem się, że podobno się nimi interesujemy.
Kilka lat temu na Brzytwie gruchnęła informacja, że we Włocławku będzie naprawdę duży sponsor. Chodziło, jeśli dobrze pamiętam, o firmę Wawel. Kibice się nakręcili, wpisywane przez nich kwoty rosły, praktycznie mieliśmy mieć drugiego strategicznego sponsora. Na jednym z meczów pojawił się mój przyjaciel, przyjechał z Gdyni obejrzeć mecz. A po dwóch dniach z Brzytwy dowiedzieliśmy się, że umowa z Wawelem jest już właściwie pewna, bo prezes firmy siedział obok Lewandowskiego na trybunach. Do dzisiaj się z tego śmiejemy.
Takich zabawnych przypadków trochę było, ale niestety, są też przykre wpisy czy dyskusje, atakowanie, obrażanie graczy, trenerów, pracowników klubu.
No ale to też trochę najfajniejsza zabawa w byciu kibicem – wczuć się w trenera, skrytykować lub pochwalić zawodnika, powiedzieć lub napisać, że samemu zrobiłoby się coś inaczej. To dobra rozrywka.
– Dlatego nie mam nic przeciwko, póki ktoś nie obraża innych. Przypomnijmy sobie, co Brzytwa zrobiła z Igorem Miliciciem od maja. Czy słusznie, czy niesłusznie – możemy dyskutować do rana. Ale nie podoba mi się obrażanie ludzi.
W takich butach szalał Kobe Bryant – zobacz! >>
Decyzja o pozostawieniu trenera na stanowisku po odpadnięciu z Czarnymi w ćwierćfinale, była ryzykowna. Jak została odebrana we Włocławku?
– Kibice byli przeciwni, przynajmniej ci internetowi. Ale trzeba pamiętać, że kibice, to nie tylko Brzytwa i internet. Na przykład od kilku sponsorów usłyszałem, że jeśli Igor nie zostanie na stanowisku, to oni się zastanowią, czy dalej wspierać klub. Jak to w życiu – jeden chce w lewo, drugi w prawo.
Ja myślę, że w sporcie potrzebna jest pewna kontynuacja, a przecież przez cały sezon, do kwietnia, wszystko działało. W maju się załamało i do dziś nie potrafię powiedzieć dlaczego. Tak to się czasem zdarza. Wszyscy chcieli głowy Igora, ale to byłoby najprostsze. Myślę, że zbyt łatwo zapomnieliśmy, że to był bardzo fajny sezon. I poprzedni też. Choć ten ćwierćfinał boli jak cholera.
Przez wiele lat był Pan kibicem, więc w pewnym sensie budował Pan gorącą atmosferę, wywierał presję na klub. Włocławek zbudował ją tak, że w Polsce chyba większej nie ma.
– Tak, jeden z zawodników powiedział kiedyś, że nigdzie miejscowym graczom nie gra się tak ciężko jak we Włocławku. Fajnie, ale ciężko. I, że ta wewnętrzna presja powoduje, że czasem przyjezdnym w Hali Mistrzów gra się łatwiej niż gospodarzom.
Dobrze napisaliście ostatnio, że Nobiles wchodząc do ekstraklasy wyważył drzwi z futryną, od razu zaczął zdobywać medale. Tak było i w poprzednim sezonie. Choć we Włocławku kształtuje się już drugie pokolenie kibiców koszykówki, choć dla połowy kibiców w hali, którzy dzisiaj oglądają nasze mecze, Mirosław Kabała czy Jewgienij Pustogwar, to są nazwiska dzwoniące już nie wiadomo gdzie, to oczekiwania są niezmiennie ogromne. Wszystko poniżej półfinału jest klęską, a czasem i półfinał nie wystarczał.
Igor Griszczuk kiedyś powiedział, że to srebro po awansie przyszło za szybko. Że to było przekleństwo, bo potem były tylko mistrzowskie oczekiwania.
– Naszych klubowych deklaracji już nikt nie słucha. Dwa lata temu, przed sezonem z Davidem Jelinkiem, z różnych, także finansowych, powodów mówiliśmy, że naszym celem jest walka w play-off. Mieliśmy naprawdę problem ze skompletowaniem składu, Polacy – pamiętając nasze problemy z poprzedniego sezonu – nie chcieli do nas „przychodzić”. Potem prowadziliśmy w półfinale 1-0 z Rosą, ale skład się posypał przez kontuzje i ostatecznie czwarte miejsce odebrano jako wielką porażkę.
Rzeczywiście jest tak, że jak myślisz „Anwil”, to widzisz podium.
– Przed każdym sezonem jestem pytany o cel stawiany przed zespołem, ale proszę powiedzieć, jaki jest sens, bym odpowiadał na to pytanie? Jak powiem realnie, na podstawie tego, co widzę – finansów, składu drużyny, itp., że walczymy o play-off, to dla wszystkich będę minimalistą. Jak powiem, że chcemy zdobyć medal, to ktoś powie, że brązowy będzie porażką, itd.
Igor Griszczuk ma rację – ciśnienie jest ogromne i czują to wszyscy – my w klubie, trenerzy, zawodnicy, każdy.
Ostrów Wlkp., Słupsk i Włocławek – to chyba trzy najgorętsze obecnie miasta w PLK. Każdy z tych ośrodków zdobywał medale, ale tylko Wy od tych 25 lat gracie w ekstraklasie nieprzerwanie. Czym Pan to wytłumaczy?
– Anwilem i będę to powtarzał „do ostatniej kropli krwi”. Dzięki Anwilowi jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. To jest 20 lat wsparcia na poważnym poziomie od sponsora, którego każdy w Polsce chciałby mieć. Mamy stabilność.
Do tego od kilku lat na bardzo fajnym poziomie finansowym wspiera nas miasto, ale muszę się też pokłonić kibicom, bo to oni tworzą atmosferę i klimat w hali i mieście. To dzięki nim – ich zainteresowaniu, obecności – Anwil daje pieniądze, to dlatego pojawiają się inni sponsorzy. Bo we Włocławku jest dla kogo robić duży basket.
W poprzednim sezonie wypełnialiście halę średnio w 90 proc. Jak Pan myśli, jak dużą halę we Włocławku bylibyście w stanie zapełnić na najważniejszych meczach?
– Niewiele większą. Teraz mamy 3,5 tys. miejsc na trybunach – myślę, że gdybyśmy mieli pojemność na poziomie 5 tys. i trochę obniżyli ceny biletów, to może frekwencję zwiększylibyśmy to poziomu 4 tys.
Nasza liczba kibiców jest raczej stała, choć ma tendencję zwyżkową, co obserwujemy po liczbie sprzedanych karnetów – ona z sezonu na sezon rośnie. Ostatnio mieliśmy ich 1675, teraz będzie rekord wszech czasów. I to pomimo tej ćwierćfinałowej porażki ze Słupskiem.
Szok był ogromny. Pan przez tydzień nie odbierał telefonu, a jak już odebrał, to pamiętam, że powiedział Pan, że czuje się tak, jakby jechał rowerem i wjechał w niego pociąg.
– Tak było. Nie rozumiałem, co się stało.
Nic nie ujmuję Czarnym, zagrali bardzo dobrze. Ale mieli krótką rotację, kłopoty w klubie, odchodzącego sponsora… Z drugiej strony prawda jest taka, że przyjechali do nas na tę serię zupełnie na luzie.
Może Was zjadła ta wewnętrzna presja?
– Tak uważam. Pierwszy mecz zagraliśmy źle i przegraliśmy, chłopakom poplątały się nogi. Spotkałem się np. z poglądem, że nie mieli siły biegać, ale to bzdura. Mieli siły, tylko ręce się zaczęły trząść, wszyscy się „zagotowaliśmy”. I trzeba tu wrzucić kamyczek do ogródka Igora, który chyba trochę przekombinował.
Roberts Stelmahers maksymalnie upraszczał grę, a Milicić ją komplikował.
– Igor ma taką tendencję, że chciałby grać taką euroligową koszykówkę.
Ale cofnijmy się o miesiąc – przecież nam szło! W kwietniu graliśmy świetnie – wygraliśmy w Ostrowie, w Toruniu, pokonaliśmy Stelmet i Rosę. Nie było niczego, żadnego sygnału, który mógłby sugerować, że przydarzy nam się taka wpadka w ćwierćfinale. A potem przegraliśmy pierwszy mecz i wszystko zaczęło się walić. „Daliśmy ciała” i nie ma tu co dorabiać teorii.
Jak Pan zareagował na łzy Igora Milicicia po meczu nr 5?
– Igor jest bardzo emocjonalny i jest jednym z najbardziej emocjonalnie związanych z tym klubem ludzi. Znam go 15 lat, wiem, co mówię. Będę go bronił, zrobił wszystko, by wygrać. Nie wyszło, przeżywał to strasznie.
Zresztą z tego, co się wydarzyło w play-off, wynika formuła kontraktu na najbliższy sezon – umowa z Miliciciem jest finansowo najniższą dla pierwszego trenera w historii klubu. Oparliśmy ją na tzw. success fee – jeśli zespół nie wygra nic, nie wejdzie np. do play-off, to trenerowi zostanie tylko ta bardzo niska pensja. Jeśli będzie sukces – będą większe pieniądze.
Po tym szoku, zderzeniu i łzach – czym Milicić Pana przekonał?
– Tygodnie zastanawialiśmy się, co zrobić. Ciśnienie od kibiców było ogromne, najprościej byłoby urwać trenerowi głowę, znaleźć winnego, otrzepać ręce i pójść dalej.
Rozmawiałem nawet wstępnie z Mikiem Taylorem, ale czy to byłby on, czy inny trener – czy dałby gwarancję lepszego wyniku? Nie, żaden trener jej nie da, to jest sport.
Po EuroBaskecie i porażce z Finlandią, Brzytwa chciałaby Panu urwać głowę.
– Dokładnie! Po meczu z Finlandią rozmawiałem o tym ze swoim przyjacielem, miałem tę samą refleksję.
Niestety, taka jest dola trenerów – często oceniamy ich na podstawie wyniku. My tym razem poszliśmy jednak dalej i stwierdziliśmy, że przez dwa lata pracy we Włocławku Igor Milicić udowodnił, że jest dobrym trenerem. Wierzę w niego i jego pracę.
Wrócę do pytania: czym Was przekonał?
– Przez dwa lata wykonał kawał dobrej roboty. Absolutnie nie zgodzę się z opinią, że nasz pierwszy wspólny sezon został spaprany, myśmy w nim ugrali 200 proc. tego, co było planowane. Po kontuzjach skończyliśmy na czwartym miejscu, ale była dobra gra, była walka, były emocje.
O poprzednim sezonie już mówiłem – przez 80 proc. czasu graliśmy dobry, coraz lepszy basket. Oczywiście, końcówka została spaprana, ona z nami zostanie. Ale Igor na pewno wyciągnie wnioski, już mówił, że trzeba zmienić podejście do pewnych spraw.
Na marginesie: spójrzmy na Radom. Wojciech Kamiński przegrał w minionym sezonie wszystko. Jako obrońca Pucharu Polski w ogóle nie wszedł do tegorocznych rozgrywek, w ćwierćfinale przegrał 0-3 z Toruniem. A trener kontrakt ma nowy, na kilka lat. Facetowi po prostu ufają i dają pracować. Wyobrażacie sobie taki przypadek i ciśnienie we Włocławku?
Nowy Anwil dopiero poznamy, ale wyobrażenie o drużynie już macie. Jaka ona ma być?
– Na pewno z silniejszym zestawem podkoszowych. Szymon Szewczyk da nam jakość i doświadczenie, a Josip Sobin z Pawłem Leończykiem rozumieją się bez słów. Michał Nowakowski może jeszcze nie wygląda, ale będzie lepszym graczem niż ostatnio Fiodor Dmitriew – jestem tego pewien.
Mamy też chyba lepszy zestaw Polaków niż rok temu, zobaczymy jak będzie wyglądał Ante Delas jako „podpórka” Kamila Łączyńskiego na jedynce. Bardzo ciekawym, efektownym graczem będzie Ivan Almeida.
Na oceny za wcześnie, ale obecny zespół nie wydaje mi się być gorszym od poprzedniego, a musimy wiedzieć, że jest tańszy o ponad 20 proc. od poprzedniego.
„Łączka” nie ma zmiennika – to nie problem?
– Nie, nasze założenie jest takie, że Kamil będzie pierwszą jedynką, a wspomagać go będą Delas i Jaylin Airington. Tak wymyślił to Igor, tak jest. Uważam, że jesteśmy na tej pozycji zabezpieczeni.
No to rutynowe pytanie – o co będziecie grali w tym sezonie?
– No widzi pan, to jest ta włocławska pułapka – czego nie powiem, to będzie źle.
Fajnie, że udało się wygrać Superpuchar – raz, że na 25-lecie obecności w ekstraklasie, które celebrowaliśmy we wrześniu, dwa, że dobrze jest zacząć sezon od sukcesu. To jest trofeum, my je mamy, to osiągnięcie.
Co do ligi – terminarz mamy przyzwoity, liczymy na dobry początek. Jesteśmy gotowi na korekty w składzie, ale to normalne, każdy obserwuje nową drużynę i szuka ewentualnych ulepszeń. Chcę medalu – to oczywiste.
Ale jesteście gotowi na to, że czego byście nie zrobili w rundzie zasadniczej, to i tak wszyscy będą to lekceważyć i powtarzać, że liczy się tylko play-off, że to nam musicie udowodnić klasę?
– Będą takie głosy, oczywiście. Dla mnie każdy mecz jest ważny – czy z mistrzem, czy ze słabeuszem. Musimy pokazywać dobry basket, charakter, walkę. Musimy zachęcać kibiców do przychodzenia na halę naszą grą i wynikami.
Ale wiadomo, że wszyscy ocenią nas po wyniku ostatecznym, ciśnienie na medal we Włocławku rośnie. Ja też je mam, wcale go nie ukrywam. Gdybyśmy zdobyli go w poprzednim sezonie, to teraz mielibyśmy budżet większy o jakieś 30 proc. i europejskie puchary. Wszystko było dogadane, postanowione, zaplanowane.
No to jaki jest ten cel Anwilu w tym sezonie?
– Cieszyć się razem z kibicami ze zdobycia medalu.