Mając do wyboru koronowanie LeBrona i debiut Kevina Duranta, wybraliśmy się do Portland, by obejrzeć show lidera Blazers w starciu z Jazz. Nie żałujemy.

Znasz się na koszu? – wygrywaj w zakładach! >>
Kilka dni temu wyznaczył cel przed swoim zespołem – awans do finału Konferencji Zachodniej. Później wyznaczył cel przed sobą – zgarnięcie tytułu MVP. Następnie usłyszał, że w wyścigu po tę nagrodę został faworytem Steve’a Kerra. Na końcu ruszył. Z kopyta.
39 punktów, 9 zbiórek i 6 asyst. Damian Lillard został pierwszym zawodnikiem od czasu Michaela Jordana, który pierwszy mecz sezonu zakończył z takim dorobkiem.
– Fajna statystyka, miło słyszeć swoje nazwisko w jednym zdaniu z Jordanem, podobnie jak opinię trenera Warriors, że mogę zostać MVP. Ale na końcu to wszystko tylko słowa, a najważniejsza pozostaje gra. Dzisiaj wygraliśmy, więc było ok – komentował po meczu Lillard, jak zwykle niemal śmiertelnie poważnie, nie uśmiechając się choćby kącikiem ust.
Sezon rozpoczął jak zawodnik z Top5 ligi. Trafił cztery z sześciu rzutów za trzy, ale to nie one były najważniejsze. Istotniejsze, że w porównaniu z poprzednim sezonem mniej polegał na wymuszonych rzutach z 5-6 metra, a bardziej na – wydawałoby się – jeszcze trudniejszych próbach spod samego kosza, oddawanych w „towarzystwie” dużo wyższych rywali. Z Rudym Gobertem na czele.
– One nie wzięły się z niczego. Przez całe lato trenowałem takie rzuty. Specjalnie wynająłem dwóch sparingpartnerów. Nie byli tak wysocy, jak Gobert, ale mieli grubo ponad 2 metry wzrostu. Odbijałem się od nich pod koszem trening po treningu, szukając balansu, który pozwoli mi regularnie trafiać nad rękoma wyższych rywali – tłumaczył „Dame”.
Damian Lillard i jego buty – też możesz takie mieć >>
W ostatniej kwarcie lider Blazers zdobył 16 punktów. Ale sam by meczu nie wygrał. Nie zawiedli jednak również jego najważniejsi pomocnicy – CJ McCollum i Allen Crabbe. Łącznie dołożyli 43 punkty, pudłując tylko jeden z siedmiu rzutów za trzy.
Jazz jeszcze w czwartej kwarcie prowadzili ośmioma punktami, bo świetnie w ich barwach debiutowali Goerge Hill (19 punktów i 6 asyst) i, przede wszystkim, Joe Johnson (29 punktów). Blazers nawet wówczas sprawiali jednak wrażenie niezbyt przejętych stratami. Jeszcze grając zawodnikami rezerwowymi (świetny Noah Vonleh!) je zniwelowali. A później Terry Stotts ponownie pozwolił wkroczył na parkiet Lillardowi.
– Robiliśmy co mogliśmy, szarpaliśmy w obronie okrutnie, ale cóż: Lillard to całkiem niezły koszykarz. Czapki z głów przed Blazers – rozkładał ręce trener Jazz Quin Snyder.
– Najważniejsze jest zwycięstwo, ale spójrzmy prawdzie w oczy: popełniliśmy mnóstwo błędów. Jestem przekonany, że stać nas na lepszą grę. Lillard? Przypominał zawodnika, którego dobrze znam z poprzedniego sezonu. Z jednym zastrzeżeniem: teraz jest w pełni zdrowy – przypominał Stotts.
Ostatnie zdanie trenera Blazers jest jeszcze bardziej znaczące od linijki statystycznej godnej Jordana. Niewiele się o tym mówiło, ale przez większą część poprzedniego, tak przecież udanego sezonu Lillard zmagał się z przeciążeniowym urazem lewej stopy.
– Nie byłem sobą, szczególnie w trakcie play-off. Nie mogłem wykonywać wszystkich ruchów, do których przywykłem. Nie byłem w stanie wyskoczyć z pełną siłą. Na szczęście to już przeszłość – wspomina Lillard.
Obecnie rysuje się przed nim całkiem ciekawa przyszłość. Ta najbliższa już w czwartek, gdy Lillard przywita w Moda Center Chrisa Paula i jego Clippers.
Michał Tomasik, Portland*
*więcej tekstów autora możecie przeczytać na Dzień dobry, Portland.
Znasz się na koszu? – wygrywaj w zakładach! >>
https://www.youtube.com/watch?v=KOz4KoyIAuc