Kilka dni po tajemniczym opuszczeniu meczu z New Orleans Pelicans z obozu Derricka Rose’a do mediów docierają informacje o jego letnich planach związanych z podpisaniem maksymalnego kontraktu o wartości 150 milionów dolarów.

To są buty Derricka Rose’a – sprawdź! >>
Rozgrywającemu New York Knicks nieraz zdarzało się palnąć głupotę, ale po najnowszych doniesieniach ESPN można odnieść wrażenie, że on żyje po prostu w równoległym, dostępnym tylko dla niego wszechświecie, gdzie nadal mamy rok 2011, a on odbiera właśnie statuetkę dla najlepszego gracza sezonu zasadniczego.
Ian Begley, dziennikarz wspomnianego serwisu, poinformował w środę, że według jego źródeł Rose wielokrotnie wspominał ludziom ze swojego najbliższego otoczenia, iż latem oczekuje otrzymać od któregoś z klubów ofertę maksymalnego kontraktu. Jeśli miałby pozostać w Nowym Jorku, ma to być 5-letnia umowa o wartości około 150 mln dolarów (pozostałe drużyny mogłyby zaproponować mu zobowiązanie na 4 lata).
Według wstępnych obliczeń, gdyby Phil Jackson rzeczywiście wpadł na szalony pomysł złożenia mu takowej oferty, musiałby poświęcić na ten cel niemal całą wolną kwotę w salary cap na rozgrywki 2017/18. Powtórzmy jeszcze raz, rozmawiamy o kwocie 150 mln dolarów. W całej historii NBA było tylko dwóch graczy, którzy mieli przyjemność parafować takie umowy – Damian Lillard (151,8 mln) i Mike Conley (153 mln).
Teraz, wraz z rosnącym salary cap, będzie ich oczywiście coraz więcej, ale plan 28-letniego gracz jest wysoce absurdalny z przynajmniej kilku powodów. Jako podstawowy wymienić trzeba oczywiście samą wartość stricte sportową. Owszem, najmłodszy MVP w historii ligi bardzo stara się udowodnić całemu światu, że ma w sobie jeszcze coś z tego starego, dobrego Rose’a sprzed wszystkich kontuzji. To jednak tylko złudzenie, któremu, jak widać, sam zawodnik ewidentnie zbytnio się poddał.
W 34 meczach tego sezonu zdobywał dla Knicks średnio 17,5 punktu, ale trafiał tylko 24,5 proc. rzutów z dystansu, co jest jego drugim najgorszym wynikiem w karierze. Stara się atakować kosz, tak jak to robił w poprzednim wcieleniu, ale spod samej obręczy trafia w tym sezonie raptem 54 proc. prób – o 6 proc. mniej niż wynosi ligowa średnia.
Poza tym rozgrywającym to on już jest tylko z nazwy, wszak od dłuższego czasu pozostaje jednym z najgorzej podających graczy na tej pozycji. W obecnej kampanii jest to średnio 4,4 asysty. Mniej notował tylko w 10 meczach sezonu 2013/14, zanim kontuzjował drugie kolano (4,3).
Druga sprawa to historia najnowsza, czyli zniknięcie bez słowa i absencja w poniedziałkowym, wysoko przegranym spotkaniu z Pelicans. Nie wnikając w przyczyny jego nieobecności, bo te mogły być różne (oficjalnie chodziło o „sprawy rodzinne”) i możliwe, że w pełni ją uzasadniały, trzeba jednoznacznie stwierdzić, że nie informując sztabu szkoleniowego o zaistniałej sytuacji, naraził swój zespół na nieodpowiednie przygotowanie taktyczne i w konsekwencji także porażkę. Ale przecież wszyscy pracodawcy uwielbiają podobne niespodzianki.
Poza tym z nowojorskiego obozu pojawiły się również sygnały sugerujące, że Rose niezbyt dobrze dogaduje się z trenerem Jeffem Hornackiem. Wątpliwości budzić może także kwestia stylu życia, jaki koszykarz prowadzi. Dużo mówi o tym, jak ważna jest dla niego rodzina, syn, ale choć ostatecznie spór sądowy, w którym oskarżony został o gwałt, zakończył się dla niego pomyślnie, to odkrył on kilka faktów z życia prywatnego Rose’a, które nieodwracalnie wpłynęły na jego wizerunek.
No i pozostaje jeszcze problematyczna skłonność do kontuzji. Bo o ile oczywiście mogą latem znaleźć się kluby zainteresowane jego usługami, to trudno oczekiwać, aby którykolwiek podjął ryzyko związane z podpisaniem długoletniego kontraktu z zawodnikiem, który ma za sobą m.in. poważne kontuzje obu kolan. Przypomnijmy, że począwszy od rozgrywek 2011/12, opuścił kolejno 43, 82 (cały sezon 2012/13), 72, 31 i 16 spotkań rundy zasadniczej.
I weź teraz podpisz z takim maksymalny kontrakt…
Mateusz Orlicki