fot. Tadeusz Surma/PGE Spójnia
Z pozoru spotkanie Dawida z Goliatem. Wydaje się, że Sokół jedynie pojechał przez całą Polskę na pożarcie do Stargardu. Dalej bez swojego najlepszego strzelca Tylera Cheese’a oraz dziś bez lidera polskiej rotacji, Artura Łabinowicza, musieli grać w okrojonym składzie. Cel jest prosty – sprawić niespodziankę i znacząco ułatwić sobie sytuację w kontekście ewentualnego utrzymania. Tyle że Spójnia także gra “o coś”, o czołową “ósemkę”. Każda wygrana także jest dla nich na wagę złota, by przybliżyć się do awansu.
Obie drużyny bojowo nastawione z początku próbowały nawzajem się rozszyfrować, tyle że z każdą akcją gospodarze się rozpędzali. Koszykarze Sokoła kolejny raz wyglądali na zagubionych i niepewnych swych decyzji. Straty, indywidualna gra Amerykanów na obwodzie sprawiała, że Spójnia miała wiele okazji do przyspieszenia ataku. Dodatkowo bardzo dobrze zacisnęli strefę podkoszową, w którą goście wręcz nie mieli prawa wejść – zdobyli 6 “oczek” w pierwsze 5 minut, wtenczas stargardzianie odjechali na 8 punktów (14:6).
Trener Marek Łukomski szybko zdał sobie sprawę, że bez wyrwania z rytmu rywali z każdą kolejną minutą straty będą się pogłębiać. Przerwa na żądanie sprawiła, że faktycznie udało im się osiągnąć swój cel – na chwilę. Tempo spotkania nie należało do najszybszych, lecz taka gra odpowiadała ekipie Sebastiana Machowskiego. Gdy chwila niemocy przeszła, znów wrócili do budowania zaliczki. Dzięki dobrym występom podczas Lotto 3×3 Ligi do rotacji znowu trafił Sebastian Kowalczyk, który z marszu przywitał się publiczności 5 punktami z rzędu – w całym meczu zdobył cztery “oczka” więcej.
Pierwszą kwartę “Biało-bordowi” skończyli serią 9:0, wychodząc na 13 “oczek” przewagi (25:12). Spokój, opanowanie, żelazna defensywa i mądre decyzje w ataku to coś, co cechowało dziś drużynę gospodarzy. Od samego początku przeważali i dyktowali warunki, przez co goście przez ani chwilę nie byli w stanie nawiązać kontaktu – co i tak jest mało powiedziane. Gospodarze już w drugiej kwarcie wybili koszykówkę z głów rywali, ich kontry zabiły jakąkolwiek wiarę w końcowy sukces. Istny chaos i brak zrozumienia między sobą na poziomie ekstraklasy nie prowadzi do niczego innego niż pogrom. Zaledwie 15 minut Spójni starczyło, by zbudować 22-punktową zaliczkę (36:14).
Końcówka pierwszej kwarty i połowa następnej to seria 20:2 stargardzian, a oni w dalszym ciągu byli nieustępliwi w obronie, zaliczając od groma przechwytów. Co więcej, na atakowanej desce także dominowali, gdzie obrona Sokoła po prostu nie istniała. Efekt? Tragiczny dla przyjezdnych. Przegrywali przez moment różnicą 27 punktów (20:47), ale Ike Nwamu w pojedynkę postanowił wziąć sprawy w swoje ręce. Zdobywając 8 “oczek” z rzędu poprawił nieco i tak słabą pozycję swojego zespołu, ale jednorazowy zryw łańcucian nie zbawił.
Być może wczorajszą grafikę z profilu Sokoła Łańcut w Stargardzie wzięli zbyt personalnie. To grafika przedstawiająca statystyki obu drużyn z… byłym rozgrywającym Spójni – Courtney’em Fortsonem. A że dzisiejszy obraz gry był raczej przykry to… może grafika nie jest dziełem przypadku?
Zmiana stron nie przysłużyła się nikomu, nawet gospodarze wdali się w niepoukładaną grę. O tyle różnią się te zespoły, że Sokół w żaden sposób tego nie wykorzystał – jedynie bacznie przyglądał się gorszym momentom rywali, w ataku dalej nieporadnie próbując cokolwiek zrobić. Chwilę później znów przewaga zaczęła rosnąć, a goście przez długi fragment znów nie potrafili trafić do kosza. Dopiero po ponad sześciu (!) minutach drugiej połowy goście zdobyli pierwsze punkty w tej części gry – wtenczas Spójnia powiększyła przewagę do 30 punktów (58:28).
Tak naprawdę jedyne, o co już walczyli goście, to zachowanie resztek honoru oraz przekroczenie granicy 50 “oczek”, którą w tym sezonie jak na razie przekroczył każdy. Złapali chwilowy dobry rytm, zdobyli 9 punktów z rzędu, ale sytuacja niezmiennie pozostawała wręcz nie do odratowania. Co prawda, cały mecz był kompletnie nie porywający, ale trzecia kwarta mogła nawet uśpić bezsennych ludzi – remis 11:11, dalej plus 21 dla stargardzian (60:39). Decydujące 10 minut było już jedynie formalnością, w tym czasie każdy kibic przed telewizorem mógł sprawić sobie szybką drzemkę przed kolejnymi trzema spotkaniami w tym dniu. Prawdopodobnie na sam start trafiliśmy na najbardziej jednostronny mecz tej soboty.
Co by nie mówić, Spójnia już powoli mogła się cieszyć z dwunastej wygranej w tym sezonie, a i tak przez ani moment nie odpuściła. Można to uznać za wyraz szacunku dla przeciwnika lub determinację do końcowej syreny. Chwilowo ekipa Marka Łukomskiego złapała wiatr w żagle, zmniejszyła straty poniżej 20 “oczek” (47:65), ale na przestrzeni całego spotkania znaczyło to tyle, co nic. Bardzo szybko wrócili do pierwotnej zaliczki, pielęgnując ją do samego końca. Sokół dał radę wrzucić Spójni “magiczne” 50 punktów, finalnie miejscowi wygrali 77:56. To już trzeci raz w tym sezonie, gdy tracą poniżej 60 punktów w meczu – tak było także z Dzikami oraz Arką.
Tym samym zrównali się bilansem z Czarnymi Słupsk (12-10) i co ważne, nie przegrali meczu, którego nie mieli przegrać. Pną się w górę w tabeli, odnosząc mimo wszystko ważną wygraną w kontekście play-off. Czterech zawodników zdobyło powyżej 10 punktów: Daniels (17), Simons (11), Brown (11) oraz Łapeta (10). Dodatkowo rzadko spotykaną linijką popisał się Aleksandar Langović – 0 punktów, ale też 12 zbiórek. Dla Sokoła najwięcej punktów zdobył Adam Kemp (12 punktów i 9 zbiórek), zaś Ike Nwamu zaliczył fatalny występ – zdobył jedynie 11 punktów przy 16 próbach. Oznacza to, że ekipa Marka Łukomskiego musi szukać swoich szans w kontekście utrzymania gdzieś indziej, a czasu i meczów coraz mniej…