Po pierwsze, nie mówmy, że nic się nie stało. Bo stało się – przegraliśmy w bardzo złym stylu najważniejszy mecz eliminacji, grając przeciwko reprezentacji Węgier. Po drugie, nie pozwólmy sobie wmówić, że tak musi być zawsze.
Oficjalne produkty reprezentacji Polski – tylko w Sklepie Koszykarza >>
W tym tekście będzie w 80 procentach o trenerze Mike’u Taylorze, ale to trochę pozory. Trener ma duży wpływ na wyniki, ale przecież nie jednoosobowo, czynienie z niego kozła ofiarnego byłoby nie fair. Bardziej niż o wskazanie winnego, chodzi o protest przeciwko podejściu „nic się nie da zrobić, trwajmy tak dalej”. Istnieją przecież elementy (w odróżnieniu od np. zawodników), które zmienić możemy.
W tej kolejnej porażce najbardziej denerwuje mnie bowiem, że nie zmieni się nic. Nawet nie zostanie podjęta żadna próba.
Że za pół roku, za rok, czy za półtora znów dostaniemy baty od przeciętnego, albo i słabego rywala. Pozostali przy koszykówce kibice dadzą upust frustracji w Internecie, pan Ryszard Łabędź znów westchnie boleśnie w studiu TVP, a potem nie stanie się nic.
Oglądaliśmy wczorajszą, sromotną klapę w Szombately z poczuciem deja vu, choć niedowierzanie, że nasza kadra może grać aż tak źle z każdą wpadką jest coraz mniejsze. Przeżywaliśmy to już przecież przy okazji porażek z Austrią, Białorusią, końcówki z Finlandią, teraz rozczarowania z Węgrami.
Mamy już niestety wystarczająco dużo danych, by stwierdzić, że przyjdą też następne klęski. I mamy też dane, by uważać, że z trenerem Mike’em Taylorem niczego większego nie wygramy.
Jeśli nie spróbujemy czegoś zrobić, to dalej będziemy dryfować donikąd.
Nikt rozsądny nie zmienia pochopnie trenera. Ale trenera, który nie poprawia wyników po 4 latach?
Są elementy, na które wpływu nie ma. Zawodników nie wymienimy – selekcja została dokonana właściwie, w kadrze grają najlepsi z dostępnych reprezentantów, zaangażowania na boisku też żadnemu z nich nie brakuje. I faktycznie nie jest winą Mike’a Taylora, gdy ktoś nie trafi dobitki spod kosza lub dwutaktu na słabszą rękę. Wielu graczy na Węgrzech zagrało po prostu kiepsko.
Ale obok umiejętności zawodników, składową sukcesu są też umiejętności trenera. Wyciągnięcie tego co najlepsze, ale i zręczne zamaskowanie słabości. To się Amerykaninowi nie udaje. To on odpowiada za np. chaotyczną grę w ataku, wybór strategii obrony pick’n’rolli, słabą reakcję drużyny po czasach czy to, że już w trakcie meczu rzadko udaje się cokolwiek zmienić. Węgrzy swój pomysł na mecz mieli, naszego nie było widać.
Wcale zresztą nie musi to być ewidentny błąd trenera. Zdarza się, że ktoś po prostu nie pasuje – do miejsca, czasu, ludzi. I wtedy po 4 latach nie widać sportowych wyników i nie widać lepszej gry. Pozostaje jednak wrażenie (moje przynajmniej), że obecni koszykarza kadry są w stanie grać lepiej, niż pod ręką Amerykanina. Pisaliśmy to już po EuroBaskecie, pisaliśmy po pierwszym okienku, wciąż pozostaje aktualne.
Wymiotować już się chce na hasło o dobrej atmosferze i opowieści, że przecież było całkiem OK. Przez ostatnie 20 lat polską koszykówkę totalnie zdominowało 3 trenerów – Andrej Urlep, Tomas Pacesas, Saso Filipovski. Co ich łączy? Mają silne charaktery. Żaden z nich nie dałby sobie rzucić tortem w twarz. Ostatnie kilka lat reprezentacji też potwierdza, że trener „dobry wujcio” w naszej koszykówce już się nie sprawdza, nawet jeśli na początku zrobił tym pozytywną różnicę.
„Jesteśmy wprawdzie w dupie, ale jest sympatycznie”. Lubicie to?
Skąd myśl, że rozsądna zmiana trenera musi być jakąś tragedią? Stelmet się nie bał i czy teraz żałuje zmiany Gronka na Urlepa? Kulejąca Barcelona 2 tygodnie po niedawnej zmianie wygrała Puchar Króla, a Cavs ostatnie mistrzostwo NBA wygrali zmieniając trenera w połowie sezonu.
My oczywiście gwarancji na wygranie czegokolwiek mieć nie będziemy, ale dlaczego trzeba godzić się na ten pełzający marazm? Dlaczego nie podjąć chociaż próby?
Wiadomo, że zmiana trenera nie uzdrowi całej polskiej koszykówki. Nie będzie odpowiedzią na jej liczne problemy i nie spowoduje regularnego zwyciężania Litwy. Jednak bez trudu wyobrażam sobie kogoś nowego, z kim zaczniemy wygrywać takie pojedynki na wyjeździe z Węgrami.
Jeśli przegrywasz wyraźnie w trakcie meczu i chcesz go wygrać, to musisz coś zmienić. Zamiast indywidualnie zacząć kryć strefą, zmienić tempo, zaatakować wyżej lub niżej, wpuścić jokera z ławki, pobudzić drużynę faulem technicznym, wstrząsnąć, zaryzykować, zrobić pajacyka, zrobić cokolwiek! Tymczasem my w naszym symbolicznym meczu przegrywamy i dalej nie robimy nic.
Szanse uciekają, a my czekamy w ciepełku z naiwną nadzieją, że niedziałający przez kilka lat system jednak kiedyś, w pewnym momencie zatrybi. Otóż nie zatrybi.
Oczywiście, w kadrze nic się nie zmieni i ani odważnej, ani jakiejkolwiek, próby nie będzie. Mike Taylor to zbyt wygodne alibi dla PZKosz, a gwarancja świętego spokoju to rzecz bezcenna dla sportowych działaczy.
Tymczasem bojąc się własnego cienia, nigdy niczego realnego nie wygramy.
Tomasz Sobiech
Oficjalne produkty reprezentacji Polski – tylko w Sklepie Koszykarza >>