
Superbet – najlepsze kursy na koszykówkę. Cashback 1300 i do 200 zł na start. Sprawdź! >>
Te wszystkie trafione rzuty za 3. Bloki, przechwyty, niespodziewane podania, świetne ścięcia po linii końcowej. No i atomowe wsady. Aha, jeszcze heroiczne momenty rzucania się w trybuny po bezpańskie piłki. Czyli – to wszystko, czego w NBA nie sposób nie kochać. Ale na końcu i tak najlepsze są tego typu momenty, to na nie tak naprawdę warto czekać:
Stephen Curry w końcu, trzy miesiące po 34. urodzinach, zdobył swoją nagrodę MVP finałów. Podniósł ją niespełna dwa lata po tym, gdy stracił niemal cały sezon z powodu kontuzji, jego drużyna kończyła rozgrywki jako najgorsza w lidze. Nawet dziennikarze z okolic San Francisco powątpiewali wówczas, czy Steph po powrocie może być jeszcze wciąż lepszy od Damiana Lillarda, który podczas jego nieobecności na chwilę przejął koronę króla trójek posyłanych z logo.
Dobre sobie.
Steph zdobył swoją nagrodę MVP rok po tym, gdy jego powoli wracający do ligowej czołówki Warriors odpadli w fazie play-in w starciu z młodymi Grizzlies Ja Moranta i głosy, że Curry rywalizując z wchodzącą do NBA szeroką ławą młodzieżą nie da już rady nie były wcale odosobnione.
A były to wolne żarty.

Curry kompletnie zdominował serię finałową z młodszą ekipą Celtics, choć Warriors rozpoczęli ją od dwóch porażek w pierwszych trzech meczach. W głosowaniu na MVP finałów nikt nie miał najmniejszych wątpliwości komu należy się statuetka. Curry wygrał jednogłośnie. W sześciu meczach przeciwko być może najlepszej – choć z każdym kolejnym meczem lekko rozsypującej się – obronie jaką NBA widziała w ostatnich latach rzucał średnio 31,2 punktu. Na świetnej skuteczności 48 proc., dodając za każdym razem po 6 zbiórek i 5 asyst. Mistrz.
Oto jak wygląda jeden z dziesięciu najlepszych zawodników w historii NBA:
A tak prezentuje się być może już teraz jeden z dziesięciu najlepszych trenerów w historii najlepszej koszykarskiej ligi świata:
Ostatni mecz serii finałowej Warriors wygrali wyjątkowo pewnie 103:90. Poza kilkoma pierwszymi minutami walki byli po prostu zdecydowanie lepsi. Młodzi liderzy Celtics, zderzając się z twardą obroną ekipy Kerra, jej skutecznością (goście trafili aż 14 z pierwszych 28 rzutów za 3) i porażającą pewnością siebie szybko stracili wiarę w sukces.
Dla Steve’a Kerra to niewątpliwie najcenniejszy z czterech tytułów mistrzowskich. Pierwszy zdobył w 2015 roku, gdy rozpoczynający dynastię Warriors napotkali w finale zdziesiątkowaną przez kontuzje ekipę Cavs, w której po ponad 30 minut w każdym meczu musiał grywać niejaki Matthew Dellavedova. Dwa kolejne tytuły były – cokolwiek by o nim nie myśleć i nie mówić – w dużej mierze zasługą Kevina Duranta.
– To mistrzostwo było zdecydowanie najmniej prawdopodobne, biorąc pod uwagę przez co przeszliśmy w ostatnich latach – cieszył się w Bostonie Kerr.

Twitter Kevina Duranta, często rozgrzany do czerwoności, póki co milczy jak zaklęty. Ale pewnie się niebawem odezwie, bo kibice nie dadzą “koszykarzowi bez którego Warriors nigdy nie sięgnęliby po kolejne tytuły” spokoju.
Już nie dają:
“the Warriors can’t win without Kevin Durant” pic.twitter.com/hdvRcekbVI
— DraftKings (@DraftKings) June 17, 2022
@KDTrey5 you good? pic.twitter.com/dSFk3ga2Cr
— Brian Kenny Gallagher (@The_BKG) June 17, 2022
Kevin Durant next season pic.twitter.com/M1WgFvvVE0
— PFF College (@PFF_College) June 17, 2022
Kolejny sezon NBA rozpocznie się już za cztery miesiące. Tfu, dopiero.
Michał Tomasik
Superbet – najlepsze kursy na koszykówkę. Cashback 1300 i do 200 zł na start. Sprawdź! >>