Dariusz Tomaszewski uciekł między kibiców, schował się za trybuną. Spękał, ale naprzeciw siebie miał bestię. Amerykanin wyglądał tak, jakby chciał go zabić.
Szukasz butów retro – sprawdź kolekcję w Sklepie Koszykarza >>
Szukasz butów retro – sprawdź kolekcję w Sklepie Koszykarza >>
To był ostatni dzień 37. turnieju o Puchar Wojewody Warszawskiego, rozgrywanego na przełomie 1995 i 1996 roku. Mecze o miejsca w hali Legii na Bemowie rozgrywali reprezentacja Polski z Partizanem Belgrad (91:75), Atletas Kowno ze Sztokholm Capitals (77:74), Mazowszanka z reprezentacją Białorusi (91:72) oraz Dojlid Białystok z Polonią Warszawa (105:100).
Najwcześniej odbyło się oczywiście to ostatnie spotkanie, o 7. miejsce. Dojlidy prowadziły i przeważały – do przerwy było 59:47, białostocczanie kontrolowali sytuację. 72 sekundy przed końcem, przy stanie 104:98 dla nich, dwa rzuty wolne wykonywał Maciej Gordon z Polonii.
Frazier Johnson, gwiazda Dojlid, mierzący 206 cm wzrostu 25-letni wówczas środkowy – naprawdę wielki, silny gość o twarzy, na której szeroki uśmiech potrafił w sekundę zmienić w grymas wściekłości – poszedł na drugą stronę boiska, pod atakowany kosz. Za nim podążył polonista Dariusz Tomaszewski.
I nagle zaczął uciekać! Wpadł między stojących kibiców, schował się za jedną z trybun. I kontrolował sytuację – gdy Johnson wbiegał za nią z jednej strony, on chował się z drugiej. Nie dał się złapać.
Dobrze, że była tam Michelle
Do Fraziera podbiegł Gordon. – Chciałem go zatrzymać uspokoić sytuację. Powiedziałem coś w stylu „Easy, easy” i dostałem pięścią w twarz. W sumie mogłem się tego spodziewać, ale myślałem, że mój spokojny ton głosu trochę go ułagodzi – śmieje się teraz Gordon.
Co się właściwie stało? – Kiedy staliśmy przy rzutach, Johnson cały czas lekko uderzał mnie łokciem i kopał po nogach. Odepchnąłem go więc ręką w twarz. Wtedy rzucił się na mnie z pięściami – tłumaczył Tomaszewski.
Ale jego sprowokowali też koledzy – Darek był wychowankiem MKS MOS Pruszków, a podczas meczu Dojlid z Polonią jego koledzy z byłego klubu siedzieli na trybunach czekając na swoje spotkanie z Białorusią. „Weź mu oddaj!”, „Darek, strzel mu” – tego typu teksty usłyszał Tomaszewski. No i nie wytrzymał – strzelił Frazierowi „blaszkę”, czyli klepnął go otwartą pięścią w czoło.
– Uderzenie w twarz w Stanach oznacza: “Bijmy się!”. A ten uciekł… Mój mąż jest zresztą spokojny. Po raz ostatni bił się na boisku chyba w szkole średniej. Ale tutaj mu się nie dziwię – mówiła po meczu żona Fraziera, Michelle.
Johnson zdobył w meczu z Polonią 43 punkty, a po uderzeniu Gordona został oczywiście zdyskwalifikowany. Okiełznali go dopiero żona i trener Dojlid Adam Wyszczelski. Hali opuścić nie chciał i nikt nie potrafił go do tego zmusić.
Zjadł wypowiedzenie kontraktu
Johnson przyjechał do Polski po rozpoczęciu sezonu, zastąpił w Dojlidach Darryla Reeda, który wyjechał z Białegostoku z dnia na dzień. – Poprosiłem tego samego agenta, żeby sprowadził mi kogoś szybko na jego miejsce. I przysłał mi tego, he, he, he, Fraziera Johnsona – zaczyna śmiać się Mirosław Noculak, trener Dojlid na początku sezonu 1995/96.
– Przywiozłem go do Białegostoku z Okęcia i mówię mu: „Słuchaj, Frazier, obowiązują takie i takie zasady”. A on spojrzał mi w oczy i takim spokojnym tonem odpowiedział: „Coach, ja znam wszystkie zasady”. Ja nie miałem z nim problemu – mówi Noculak, który jednak szybko pożegnał się wtedy z Białymstokiem.
Johnson grał świetnie, razem z Tyronem Thomasem tworzył mocny duet – on rzucał średnio po 23,3 punktu w meczu, jego rodak dodawał po 25,4. Frazier, który wcześniej rozegrał kilka spotkań na uczelni Temple m.in. z Eddiem Jonesem czy Aaronem McKie, był silny, twardy, skuteczny i efektowny w podkoszowym tłoku.
Był też nieprzewidywalny. – Miał swoje napady, był strasznym nerwusem. Generalnie spokojny, ale nagle, nie wiadomo skąd, potrafił zwariować. Pod koniec sezonu prawie pobił Marcina Krajewskiego, miał też starcia z Andrzejem Sinielnikowem. Był chętny do bójek, ale nikt za bardzo nie chciał z nim stanąć – wspomina Tomasz Kujawa, rezerwowy Dojlidów w sezonie 1995/96.
Inne numery Johnsona? W Zielonej Górze, gdy dostał dyskwalifikację i musiał opuścić halę, zaczepiany przez kibiców wziął do ręki miotłę do wycierania parkietu, połamał ją, a potem groził i kibicom, i ochroniarzom. Podobno zjadł także wypowiedzenie kontraktu, które otrzymał w klubie. Tak, zjadł – kartkę papieru.
Dusił swoją dziewczynę
Gdyby w połowie lat 90. Internet śmigał jak dziś, a skauting nie ograniczał się do podania wzrostu i pozycji, w Białymstoku pewnie nigdy by Fraziera Johnsona nie sprowadzili. Już w 1991 roku, gdy przychodził do Temple, wiadomo było, że mogą być z nim kłopoty.
Frazier wychowywał się w Little Rock, w Arkansas, w wielodzietnej rodzinie z siódemką braci i sióstr, ale bez ojca, który ich zostawił – gdy Johnson miał 14 lat tata po prostu wyszedł z domu i nigdy nie wrócił. Potem matka trafiła do więzienia ze względu na przestępstwa związane z narkotykami.
On sam chciał być po prostu rybakiem, w kosza zaczął grać późno. Ale z niezłymi efektami – po ukończeniu szkoły średniej spędził dwa lata w junior college, potem dostał stypendium z Temple. To była dla niego wielka szansą, ale Johnson jej nie wykorzystał – w pierwszym sezonie miał ogromną nadwagę, zwykle siedział na ławce z nadmiarem przewinień.
Ale w drugim sezonie z Temple wyleciał. Dlaczego? Bo niemal udusił swoją dziewczynę, a podczas dochodzenia okazał się, że już wcześniej ją bił i miał jeszcze jedną sprawę o pobicie.
I to chyba dobrze, że Dariusz Tomaszewski mu wtedy na Bemowie uciekł.
Łukasz Cegliński
Szukasz butów retro – sprawdź kolekcję w Sklepie Koszykarza >>