Pamela Wrona: Gdzie jest dziś pana miejsce? Na parkiecie przy linii, w górach, a może gdzieś indziej?
Daniel Puchalski: Mam to szczęście, że mogę być i w górach i na parkiecie. Wiele razy się nad tym zastanawiałem. Dzięki możliwości takiej pracy, faktycznie nie tracę świeżości i nie grozi mi wypalenie zawodowe. Gdy byłem zawodnikiem, nie wyobrażałem sobie, że mógłbym kiedykolwiek być trenerem. O ile zawodnik w wyjątkowych sytuacjach może nie być na treningu, tak trener już niekoniecznie. Uwiązanie do zespołu, wówczas wydawało mi się nieakceptowalne.
Los bywa jednak przekorny, prawda?
I zwykle tak jest w życiu, że gdy się bardzo zarzekamy, to życie udowadnia nam coś innego i mówi: „No to patrz”. Ale nie potrafię odpowiedzieć jednoznacznie, gdzie jest dziś moje miejsce. Będąc na parkiecie odpoczywam, planując działalność górską, natomiast będąc w górach i mając wiele wolnego czasu, planuję co dalej z basketem. Poza tym, że to moje hobby, jest to mój zawód, którego nie nazywam pracą. Jest w tym wiele emocji.
Zatem, jaki jest pana emocjonalny stosunek do gór?
Góry są w moim życiu na poziomie uzależnienia. Ich brak czuję fizycznie i psychicznie. W górach czas jest inaczej odczuwany. Nawet jedno wyjście wieczorne, noc w górach i aktywny dzień od świtu wystarcza by mieć poczucie… chyba szczęścia! To najlepsze określenie jakie przychodzi mi na myśl na to, co tam znajduję. Zarówno wspinanie, jak i koszykówka wymagają maksymalnej koncentracji w emocjach. Świetnie czyszczą poprzednie emocje czy problemy. Po przegranym meczu, każdemu zawodnikowi jest zwyczajnie źle, nie ma szans skupić się na niczym innym w ciągu pierwszych kilkudziesięciu godzin. Najłatwiej byłoby szybko zagrać kolejny mecz i go wygrać – i to w pewnym sensie oczyszcza.
Natomiast góry, a konkretnie wspinanie, narciarstwo wysokogórskie, działa już trochę inaczej. Wystarczy po meczu wysiąść w Krakowie i za chwilę jestem w innym świecie. Nie ma tam absolutnie miejsca na to, aby nawet tak silne emocje jakie mają zawodnicy i trenerzy, zabrać tam ze sobą. Świat zawęża się do bardzo prozaicznych historii, dosłownie każdy krok trzeba stawiać w ten sposób, aby się nie zabić. Na dłuższą metę, pozwala mi to ze świeżą głową wejść w sezon, mecz, mikrocykl, kolejny etap. Wracam z dystansem. Oczywiście, w sezonie jest więcej basketu, ale do każdego sezonu zawodniczego przygotowywałem się w górach i każdy sezon trenerski planuję w tatrzańskich schroniskach. Przyznam, że są to bardzo wyjątkowe warunki do pracy.
To dwa światy, w których funkcjonuje pan równolegle?
Tak jest, bo mam wrażenie, że żyję w schizofrenii dwóch równoległych światów. I to na co dzień, na bardzo wymagającym poziomie. Namiastkę gór mam również w sezonie koszykarskim, codziennie prowadząc swoją szkołę narciarską w Przemyślu. Narty dziesięć minut od hali sportowej, to dla mnie szansa na jeszcze częstsze przenikanie się tych dwóch odległych światów. Jestem zawodowym instruktorem z uprawnieniami międzynarodowymi ISIA i bardzo lubię uczyć. Mam mało czasu, ale staram się przynajmniej prowadzić kursy instruktorskie, bo dzięki temu nie wypadam z wprawy. Ale, że jest to coś, co naprawdę lubię, nie mam poczucia, że pracuję. Po prostu jestem. I to się dla mnie liczy.
Skąd ta miłość do gór?
To moja pierwsza miłość. Przepraszam wszystkie kolejne, że ta pierwsza jest najważniejsza. Urodziłem się w Bystrzycy Kłodzkiej na Dolnym Śląsku, w rodzinie narciarskiej, tato całą zimę pracował jako trener i instruktor. Wszyscy w rodzinie byli narciarzami. Ja jeszcze do piętnastego roku życia zdobywałem medale w biegach narciarskich, w narciarstwie zjazdowym. Dzisiejsze narciarstwo wysokogórskie, moja ulubiona aktywność górska, to najlepsza esencja mojego narciarstwa biegowego z młodości, w połączeniu z narciarstwem zjazdowym i wspinaniem.
Na pewno wolałbym, aby nikt nigdy nie stawiał mi warunków i kazał wybierać. To byłoby trudne. Do tego stopnia, że w czasach, kiedy w zapisach kontraktu pojawiały się punkty o zakazie jazdy na motocyklu lub na nartach, byłem tym, który chętnie podpisywał motor, natomiast nart – nigdy. To bzdura.
To stereotyp?
To zapis, który jest bezmyślnie powielany. Z mojego punktu widzenia – a prowadzę szkołę narciarską kilkanaście lat samodzielnie – nie ma przeciwskazań, by koszykarze nie mogli jeździć na nartach. Wysnułem kiedyś pewną teorię. Jeśli będzie dwóch jednakowych koszykarzy, jednakowo dobrych, to lepszym będzie ten, który potrafi jeździć na nartach. Dlatego wszystkich zawodników Niedźwiadków uczę jeździć na nartach. To oczywiście jest teoria sportu, która mówi, że wszystkie nowe zachowania ruchowe budujemy na bazie tych wcześniej poznanych. Jeśli ktoś nieźle gra w siatkówkę i ręczną, szybciej nauczy się koszykówki niż ten, kto tylko biega. To suma doświadczeń.
Sądzę, że ta stabilizacja centralna i obwodowa, która jest wymagana w jeździe na nartach, przy dzisiejszych wymaganiach koszykówki jest absolutnie tożsama. Moim zdaniem, koszykówka stawia nawet dużo większe wymagania całemu aparatowi ruchu niż amatorska jazda na nartach. Koszykarze są lepiej przygotowani do jazdy na nartach niż wielu innych amatorów. To stereotyp, że jest to niebezpieczne.
Ścieżka wyboru swojej drogi u każdego wygląda inaczej. Jak to się stało, że pomimo szerokiego wachlarzu doświadczeń i zajęć został pan jeszcze ratownikiem TOPR?
Ratownictwo to w pewnym sensie kolej rzeczy. Będąc aktywnym i dosyć wszechstronnym w górach, wspinając się latem i zimą, jeżdżąc na nartach w terenie wysokogórskim, nie miałem tylko wcześniej większych doświadczeń niż podstawowe z jaskiniami. Piękny świat, ale nie jest to moja mocna strona. Zwykle się nie mieszczę w trudnościach i nie jest mi z tego powodu źle (śmiech). Lepiej się czuję mając nawet dużo powietrza pod nogami.
Tatry to jedyne góry o charakterze Alpejskim. Tatry są wyjątkowe. Jeśli ktoś ma taki poziom umiejętności i doświadczenia, że ma poczucie ich zapasu, co w większości zdarzeń i terenu oznacza, że jest w stanie sobie poradzić nie tylko samemu, ale i komuś jeszcze, to naturalnym jest, że Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe jest kolejnym krokiem etapem więzi z górami.
Wychowałem się na klasycznej literaturze górskiej, jest tam mnóstwo odnośników do TOPR. To absolutnie legendarna organizacja, budowli ją fantastyczni ludzie, ma ponad 110-letnią historię. To organizacja dość hermetyczna ale przyjazna ludziom spoza Podhala. Założyli ją wspólnie najlepsi przewodnicy górscy wraz takimi intelektualistami jak Mariusz Zaruski czy Mieczysław Karłowicz. Pierwszy warunek, jaki trzeba spełnić to posiadanie poręczenia. Nasi pradziadkowie wymyślili ponad 100 lat temu, że żeby złożyć podanie do TOPR, trzeba znaleźć poręczenie dwóch jego członków.
Jak to wygląda?
To znaczy, że jeżeli moich dwóch kumpli uważa, że nadaję się do tego żeby w ogóle złożyć papiery, to świadczy o tym, że jestem w porządku i mogę być kandydatem. Bez tych dwóch podpisów nie ma żadnych szans. To tacy chrzestni, którzy są razem z ratownikiem składającym przysięgę i jest to traktowane bardzo poważnie.
Pan kiedykolwiek za kogoś poręczył?
Jest to traktowane na tyle poważnie, że jeszcze za nikogo nie poręczyłem, a jestem w Pogotowiu ponad 16 lat. Bierzesz przecież odpowiedzialność za to, kogo polecasz, przed wszystkimi kolegami. Ja natomiast – bardziej lub mniej przypadkowo – gdy wziąłem udział w programie „Ekspedycja” z telewizją w tle i zostałem zwycięzcą, poznałem zawodowych ratowników TOPR, którzy od strony technicznej realizowali ten program. Przez miesiąc nagrań poznaliśmy się i zaprzyjaźniliśmy na tyle, że jeśli oni uznali, że się nadaję i podpiszą mi papiery, to nabrałem odwagi, że może faktycznie sobie poradzę. Potem odbywają się wieloetapowe szkolenia, egzaminy, a po trzech latach zostałem dopuszczony do przysięgi. To firma, do której mam ogromny szacunek i poczucie, że więcej dostaję niż daję. Takie poczucie ma chyba każdy z nas.
Wydaje się, że to jedna z trudniejszych metod na realizację swoich pasji. Jak się w niej odnaleźć?
Przede wszystkim trzeba lubić być w górach. Ta praca daje szansę być w górach dość nietypowo, bo niekiedy jest się w środku nocy, w środku burzy, w środku zimy, w trakcie najpiękniejszych wschodów i zachodów Słońca, a także i tych najgorszych, albo kiedy dyżur jest na tyle spokojny, że przeczytasz wszystkie książki. Trzeba czerpać przyjemność z przebywania w górach, ale i potrafić akceptować to, jak tam jest. Bez względu na to, jakie są warunki, jaka jest pogoda i co cię spotka. Ale co ważne, chyba trzeba też lubić ludzi. Ja lubię ludzi, których ratujemy. Zresztą, nie spotkałem się z nikim, kto by nie lubił. W mediach społecznościowych i wiadomościach, słyszymy te wszystkie negatywne opinie o turystach którym pomagamy, natomiast my uważamy, że przecież od tego jesteśmy. Ludzi trzeba ratować tak samo jak wszędzie indziej. Nie chcielibyśmy nawet, żeby ktokolwiek miał jakiekolwiek obawy przed dzwonieniem i zgłoszeniem urazu, bo odwlekanie takiego zgłoszenia, zazwyczaj tylko komplikuje później sytuację.
Czy ratownicy górscy boją się o własne zdrowie i życie, czy muszą nauczyć się wyłączać negatywne emocje jak stres, strach?
Mogę mówić za siebie. Nie ma jednoznacznej odpowiedzi. W sensie technicznym, w większości przypadków każdy z nas wspina się lub zjeżdża na nartach w terenie o wiele trudniejszym lub robi trudniejsze rzeczy niż te, które wykonuje się podczas standardowej wyprawy ratunkowej. Jest spory zapas, mamy mnóstwo sprzętu. Najczęściej jesteśmy w grupie. To praca bardziej fizyczna niż finezyjna. Aczkolwiek na światowym poziomie są nasi piloci i ratownicy z zespołu śmigłowcowego. To jest praca na najwyższym poziomie finezji technicznej. Dają ogromne poczucie spokoju, a współpracując ze śmigłowcem jako ratownik grupy szturmowej z centrali, nigdy nie mam najmniejszych obaw, nawet gdy wiatr rzuca śmigłowcem i nie wydaje się być miło. Sytuacja zmienia się, gdy śmigłowiec nie może polecieć. W takich wypadkach to bardzo zaawansowana praca zespołowa. Mogę podać przykład.
Proszę.
Dwa lata temu w październiku mieliśmy wypadek na Rysach. Pomagaliśmy kobiecie z Niemiec, która spadła w górnej części szlaku. Było wtedy załamanie pogody, śnieg z deszczem. Wyszliśmy około 20:00 a skończyliśmy wyprawę wczesnym rankiem. Było to na tyle wymagające fizycznie i technicznie, że suma summarum w wyprawie uczestniczyło ponad czterdziestu ratowników. Tak duże wyprawy zdarzają się rzadko, ale w mniejszej grupie, w tamtych warunkach, było na tyle ciężko, że byli dowoływani kolejni ratownicy.
Oczywiście, najważniejsze jest własne bezpieczeństwo. Inaczej nie pomoże się ratowanemu. W terenie górskim nigdy nie jest bezpiecznie, zawsze jest to kwestia szacowania ryzyka. Jest mnóstwo obiektywnych zagrożeń: pogoda, burze, wyładowania atmosferyczne, spadające kamienie. Podczas akcji, jak ta słynna z ostatnich lat na Giewoncie, jasnym jest, że koledzy będący w śmigłowcu w samym środku burzy i ratujący z powietrza, nie mogli powiedzieć, że jest to zwyczajna, kolejna interwencja. Wychodząc do kogoś w nocy, wiedząc, że został w terenie gdzie jest zagrożenie lawinowe, nawet przy tym najlepszym dostępnym sprzęcie, nie sposób powiedzieć, że nic nas nie zaskoczy.
Takie wyprawy są zwykle w nocy, trwają często po kilkanaście godzin, możemy jedynie minimalizować ryzyko, wybierać możliwie najbezpieczniejszą drogę dojścia do ludzi. Nigdy nie możemy założyć, że jest na pewno bezpiecznie. Każdy stopień zagrożenia lawinowego, jest stopniem zagrożenia, nie bezpieczeństwa. Przy każdym, w określonych warunkach i miejscu, może zejść lawina. Mamy w swoich szeregach wybitne postacie himalaizmu, alpinizmu, na poziomie światowym. Jest się od kogo uczyć, ale jedyne co można, to minimalizować zagrożenie.
Są sytuacje, kiedy trzeba dać potem ujście emocjom?
Każdy wypadek śmiertelny niesie jakiś ładunek emocjonalny, mam takich zaledwie kilka. Inaczej reagujemy na dziecko, inaczej na osobę dorosłą. Czasami trudniejsze emocjonalnie jest sprowadzenie pozostałych uczestników zdarzenia, gdy poszkodowanych zabrał śmigłowiec.
Co mówią statystyki?
Proszę zastanowić się, ilu ludzi utonęło w tym roku w Polsce – pomyślałem wówczas, że nasze góry są naprawdę bezpieczne. U nas w sezonie ginie średnio 20 osób od wielu lat. Każdy wypadek śmiertelny to tragedia, ale biorąc pod uwagę ilość osób w górach, po prostu my, ratownicy, musimy to akceptować. Wywodzi się to też z emocjonalnego stosunku do gór. Uważam, że nie jest w porządku mieć pretensje do całego świata jeśli coś złego się zdarzy w górach. Chyba nie zawsze uświadamiamy swoich bliskich, że takie sytuacje mogą mieć miejsce.
Kiedy się to dzieje, najczęściej rodzina, która nie jest związana z górami, nie potrafi tego zaakceptować. Podobnie jest wtedy, kiedy mówimy o trwałym kalectwie i zaczynają się korowody prawne. Wydaje mi się, że przydałoby się uczciwe uświadomienie bliskich. Jeżeli jeżdżę co drugi weekend w góry, wspinam się i zjeżdżam z przysłowiowych Rysów, to nie mogę powiedzieć na 100 proc., że nigdy nic mi się nie stanie. Widocznie jest to dla mnie tak ważne, że ja to ryzyko akceptuję. Tyle, że ja bym tego ryzyka nie wyróżniał. Życie jest ryzykowne.
„Alpiniści to samobójcy”. Prawda czy fałsz?
Znam kilku kolegów o których można powiedzieć, że wspinają się na poziomie zawodowym. Dla mnie, nie są to samobójcy, zdecydowanie nie. To ludzie kochający życie. To ludzie, którzy właśnie bardzo chcą żyć i tego życia doświadczać. Wielokrotnie powtarzamy, że o wiele bardziej niebezpieczny jest dojazd Zakopianką do Zakopanego niż wspinanie w górach.
Proszę mi wierzyć, że to nie jest przesadzone. Tylko, że gdy już się coś dzieje, oczywiście, że jest bardzo medialne i wygląda dobrze w serwisach informacyjnych. Niestety, kilku moich kolegów i przyjaciół zginęło w górach. Czy mi ich brakuje? Bardzo. Ale nie wyobrażam sobie, że mógłbym mieć pretensje do gór. Po prostu rozumiem, jakie to było dla nich ważne. Akceptowali ryzyko.
Do gór trzeba mieć duże pokłady szacunku.
Oczywiście, że tak. Jeżeli ktoś powie, że się nie boi, albo nad wszystkim panuje, to jest szalony i trzeba się od niego trzymać z daleka. Jedyne co możemy robić, to nabierając doświadczenia, wiedzy, zmniejszać ryzyko. I to wszystko co możemy zrobić w stosunku do gór. Nie da się nad tym absolutnie zapanować. Chyba, że przyjedziemy w góry i będziemy podziwiać je z perspektywy Gubałówki.
Natknęłam się na badania psychologiczno-psychiatryczne alpinistów przeprowadzone przez jedną polską klinikę, które wykazały, że nieprzeparta potrzeba wspinania się po górach i świadomego narażania się na niebezpieczeństwa i trudy zagrażające nieraz zdrowiu, a nawet życiu mogą świadczyć o tym, że predyspozycje do uprawiania alpinizmu tkwią w psychicznej i biologicznej naturze człowieka. Niektórzy twierdzą, że alpinizm to sposób przełamywania własnej woli, przezwyciężania lęków. Dopiero wtedy takie osoby czują, że żyją.
Te tezy o przełamywaniu lęków zawarte we wspomnianej pracy naukowej mogą dotyczyć bardzo wąskiej grupy, ale tak naprawdę głownie są adresowane do osób, które pracują nad swoim stanem emocjonalnym. Słyszałem o takich zaleceniach w terapii nad budową zaufania do innych ludzi. Podczas wspinania w zespole dwójkowym polegamy na absolutnym zaufaniu partnerowi. Taka osoba, wynajmując profesjonalnego przewodnika wysokogórskiego może podjąć wspinaczkę, której nie byłaby w stanie podjąć samodzielnie. I dochodzi do sytuacji, kiedy trzeba bezgranicznie zaufać drugiej osobie, bo od niej będzie zależało własne życie. W tym sensie przełamywanie swoich słabości, lęków, zaufanie komuś obcemu, to tak. Ale sądzę, że wszyscy Ci, którzy by szukali we wspinaniu przekraczania granic swojego strachu przed ekspozycją, trudnościami, to by po prostu zginęli.
A my? Oczywiście, że się boimy – ale to jest złe słowo. Jesteśmy w stanie maksymalnej koncentracji. To nie jest strach, bo przecież w strachu nie da się nic zrobić. To koncentracja, która musi być na tyle skuteczna, że nie mogę myśleć o tym, że 12 godzin wcześniej przegrałem bardzo ważny mecz, wszystkie problemy świata nie są istotne. Jeśli wspinanie jest na granicy moich możliwości, nie ma miejsca w głowie na takie myśli. Z perspektywy zawodowych wspinaczy, moje wspinanie to turystyka wspinaczkowa, ale myślę, że odczucia mamy podobne. Dzisiejsi topowi wspinacze, zawodowi przewodnicy wysokogórscy, to są fantastyczni sportowcy. Wspinanie jest na niesamowitym poziomie, ale to coś, co nas „zmusza” do kolejnej zarwanej nocy, by od rana działać w górach, jest absolutnie uniwersalne.
Czy w wspinaczce jest ukryta rywalizacja?
Niemal w 100 proc., robimy to dla siebie. Świat mediów społecznościowych wykreował modę na to, że ważniejsze jest zrobienie zdjęcia na szczycie. Ale, proszę mi wierzyć, znam wielu bardzo aktywnych ludzi, którzy dokonali świetnych rzeczy, a często dowiaduję się o tym przypadkowo lub dużo później. To zdecydowanie imperatyw wewnętrzny.
Władimir Putin pogmatwał moje tegoroczne plany, bo jednym z moich marzeń jest zjazd na nartach z Piku Lenina. To jeden z siedmiotysięcznych szczytów na granicy Tadżykistanu i Kirgistanu, który może być w moim zasięgu umiejętności, Miałem już umówiony wyjazd. Ze sportowego punktu widzenia, nie ma znaczenia, czy tam wejdę, zjadę, w jakim czasie tego dokonam. To nic nie wniesie do sportu. To tylko i wyłącznie kwestia mojego wewnętrznego poczucia, że bardzo bym tego chciał, poczułbym ogromną satysfakcję. Zdecydowana większość wspinających się nie może się równać z najlepszymi, stąd pozostaje jedynie motywacja wewnętrzna.
Taką samą odnajduje pan w koszykówce, czy to zupełnie inne odczucia?
To zupełnie inne odczucia. To dziwne. Czasami wysiłek w górach jest porównywalny do profesjonalnego treningu i zawodów. Jest to jednak co innego. Koszykówka z kolei, zawsze dawała mi… Spokój. Poczucie więzi.
Jako biegacz narciarski trafił pan do Górnika Wałbrzych.
Miałem świetnego trenera i wychowawcę w biegach narciarskich. Ja marzyłem o tym, aby być zawodowym sportowcem. On wiedział, że nie jest to możliwe. Myśl o medalu olimpijskim w sportach zimowych była wówczas czymś nierealnym, takie były czasy. Górnik Wałbrzych był wtedy mistrzem Polski w koszykówce, był to klub wielosekcyjny. Miałem dwa metry wzrostu. Sporty indywidualne dają poczucie wyższości ze sportami zespołowymi, zwłaszcza w grupach młodzieżowych. W sportach indywidualnym podejście do trenowania jest zupełnie inne, jest się jednoosobową firmą. Nie chciałem zostawiać nart. Miałem pojechać z koszykarzami na obóz wypoczynkowy. Faktycznie, przez pierwsze 3 dni nikt nic ode mnie nie chciał, sam biegałem w teren, dopiero później namówili mnie do przyjścia na halę.
Ale teraz myślę, że rzeczywiście, chyba coś muszę mieć nie tak z tą rywalizacją, bo denerwowało mnie to, że jestem ze wszystkich najsłabszy. Wieczorami, do późnej nocy uczyłem się dwutaktu. Z perspektywy biegacza, uważałem, że koszykówka to nie jest sport, w którym można się zmęczyć. W międzyczasie, przez chorobę wyleciałem z kadry biegaczy, ale dostałem powołanie na mistrzostwa Europy U-16 z koszykarzami. Pomyślałem, że skoro tak, to już będę grać w tę koszykówkę. Dziś nie wyobrażam sobie lepszego wyboru ze sportów drużynowych. I owszem, trafiłem do bardzo specyficznego środowiska.
Jakie to były czasy?
To były lata 80 i 90-te. Wałbrzych, to było środowisko inne niż wszystkie. Ono nas ukształtowało. To jest świat, którego już nie ma i nie będzie. Wychowanie przez miasto górnicze, ludzi bardzo ciężko pracujących, kształtowało sportowo. To były czasy, kiedy mistrzostwo NBA zdobywało Detroit Pistons a moimi idolami byli Rodman, Dumars, Laimbeer, Thomas. Gdyby to dziś wydarzało się na boisku, co oni wyprawiali, byłyby dyskwalifikacje na 3 lata. Ale było to treścią tamtejszej koszykówki. Tym większy szacunek dla Jordana, że się nie rozpłakał tylko ich zlał rok później (śmiech).
Zespół to była rodzina. Za rodzinę się walczy. Taki był Wałbrzych. Na boisku zostawiałem zdrowie i emocje, by poza boiskiem wyciszyć się maksymalnie. Wiem, że ten kontrast był wyjątkowo jaskrawy. Z mojego zespołu kadetów do ekstraklasy weszliśmy chyba w pięciu. Wiązała się z tym w dużej mierze zmiana systemu. Kończyło się finansowanie przez zakłady i brak pieniędzy w klubach dawał szansę młodym. Te więzi w zespole były mocno zakorzenione. Mimo późniejszych zmian, zawsze traktowałem Wałbrzych z szacunkiem, był to pewien rodzaj świętości w relacjach między zawodnikami i innymi pracownikami klubu. Przekonałem się później nieraz, że wszędzie tak nie jest. I były to bolesne doświadczenia i rozczarowania.
Czy przygotowanie fizyczne wyniesione ze sportów zimowych okazało się bardzo pomocne w koszykówce?
Pomocne? To okazało się kluczowe i jedyne! W tamtych czasach przygotowanie motoryczne praktycznie nie istniało. Wybitne jednostki motorycznie takie jak Adam Wójcik, czy Maciej Zieliński, to byli faceci, którzy rodzili się na kamieniu. To półka, z którą średnia ligowa nie mogła się równać. To były czasy, kiedy gracz w okolicach 30-stki mógł już iść na emeryturę, bo był po takich przejściach zdrowotnych, że nie był w stanie grać. Ja, nie potrafiąc grać w koszykówkę zadebiutowałem w ekstraklasie i mając w zespole topowych zawodników, jak Stanisław Kiełbik, Zenon Kozłowski, Jerzy Żywarski czy Maciej Buczkowski, spokojnie dawałem radę im nie przeszkadzać. Zatem, to było kluczowe by wystartować.
Ale czy jednocześnie nie było to poniekąd pana hamulcem?
Paradoksalnie, to bardzo ograniczyło tempo mojego rozwoju. Radziłem sobie dobrze w bardzo wąskich zadaniach, miałem 16-17 lat Górnik był na pierwszym miejscu w tabeli, wysoko wygrywali, dlatego zawsze był czas na grę. Spędzałem czas na parkiecie i… w pierwszym sezonie nie zrobiłem ani jednego kozła. Przez to, że jako jedyny z moich kolegów, którzy koszykarsko byli ode mnie lepsi, byłem gotowy na grę z seniorami, zamiast być traktowanym jak junior i uczyć się koszykówki, ja szykowałem się do meczu ligowego. A to było coś zupełnie innego. Z jednej strony, dzięki temu mogłem wystartować, ale koszykówki uczyłem się dopiero później, przez wiele lat. Nawet gdy doszedłem do poziomu w którym kilkukrotnie przekroczyłem 30 punktów w meczu, to i tak trenerzy bardziej czekali na kolejny mój mecz z ponad 20 zbiórkami. Nawet miłe powołania na mecze gwiazd nie zmieniły postrzegania mnie jako typowego zadaniowca. Dziś jako trener, też bym mnie tak klasyfikował. Potrzebna jest równowaga: sportowiec i koszykarz.
To kim jest koszykarz, a kim sportowiec?
Niewielu koszykarzy jest sportowcami. Adam Wójcik był fantastycznym sportowcem. Biegał jak lekkoatleta. Pracując z dziećmi, ważne jest, by wyjść z okresu juniorskiego będąc przygotowanym do sportu, by zawodnik mógł rywalizować jak sportowiec. Czym jest motoryka w dzisiejszym sporcie, to pokazuje jak radzi sobie w Europie Mateusz Ponitka. To najlepszy przykład zawodnika, który potrafi pokazać na boisku wszystko co umie koszykarsko, bo pozwala mu na to motoryka. Są zawodnicy którzy nie pokażą swoich pełnych umiejętności bo na wyższym poziomie motoryka im na to nie pozwala.
Oczywiście, że mental, głowa i tak dalej – ale Mateusz jest fantastycznym atletą. To, co potrafi jest w stanie udowodnić, bo za tym stoi sport. Bardzo kibicuję Olkowi Balcerowskiemu, to fantastyczny chłopak, na jego przykładzie widać jak postępy motoryczne otwierają mu kolejne drzwi umiejętności koszykarskich. On je ma od dawna. Nie nauczył się ich akurat teraz. Pracuje w swoim tempie nad motoryką i efekty na parkiecie są rewelacyjne. Podkreślam, w swoim tempie. Nie wsadzajmy nikogo w buty innych zawodników, zwłaszcza tak wyjątkowych jak Olek.
Przez własne doświadczenia, w karierze trenerskiej kładł pan większy nacisk na technikę, chcąc wyszkolić zawodników w zupełnie inny sposób?
Oczywiście, że tak. To wynika może nie z kompleksów, ale na pewno z osobistych doświadczeń. To w czym sam byłem przeciętny, akcentuję dużo bardziej. Muszę na to uważać. Doskonale radziłem sobie w obronie, rozumiałem ją i całkiem nieźle nią zarządzałem. Obrona wydaje mi się naturalna i niezbyt trudna. Ale to oczywiście bujda, wiem, że zbyt duży nacisk kładłem na atak w szkoleniu i pracuję nad sobą. Mój zespół, zdobywając mistrzostwo Polski juniorów bez porażki, miał przewagę umiejętności technicznych w ataku, na który zwracałem uwagę 10 razy bardziej, bo sam byłem niedoszkolony w ataku. To, że mnie nie nauczono wielu rzeczy, których uczyłem się później sam, albo nawet nie zdążyłem nigdy, sprawiło, że będąc trenerem przerysowywałem to w drugą stronę.
Jedyny plus swoich doświadczeń to motoryka, bo faktycznie zawsze miałem świadomość, jak ważną rolę odgrywa. Samo to, że kiedyś byłem ewenementem w lidze, a teraz jest to standardem. Mam bardzo konserwatywne podejście do kształtowania motorycznego zawodników, opieram je na klasyce lekkiej atletyki i dwuboju olimpijskim. Oczywiście z całym arsenałem etapów przygotowujących, ale uważam że typowe „koszykarskie” przygotowanie motoryczne adresowane jest do zawodników, którzy już są na poziomie topowym, a nie dla tych, którzy o takim poziomie dopiero myślą.
Ponoć Adam Wójcik twierdził, że pan na parkiecie stawał się kimś zupełnie innym. O co dokładnie chodziło?
Jako zawodnik, subiektywnie, byłem inny na parkiecie niż poza. Tak też uważał Adam. Znał mnie od strony rodzinnej… w zasadzie zna, zna mnie przecież cały czas. Dużo w tych postawach meczowych jest kreacji, powiedziałbym nawet w kierunku gry aktorskiej. Ale na pewno na pokładzie agresji sportowej. Tylko raz w życiu miałem sytuację, kiedy wytrącono mnie faktycznie z równowagi.
W emocjach straciłem może nie tyle co panowanie nad sobą, ale zrobiłem głupotę, której potem żałowałem. Byłem juniorem i miałem zwyczajnie poczucie żalu i bezsilności na boisku. To była czas, gdy Górnik szybko spadł z poziomu medali do poziomu walki o utrzymanie. To był okres przemian. Z chłopaka, który miał komfortowe zadania, był otoczony gwiazdami basketu, zacząłem nagle odpowiadać za wynik. Graliśmy baraż z zespołem z Włocławka. „Co to jest za miasto, jakaś prowincja, kto tam w ogóle gra?” – takie było podejście. Kiedyś świat koszykówki był bardziej hermetyczny. Przepływ zawodników był prawie żaden, były te same składy, inny świat. W tym hermetycznym świecie, w którym było wiadomo, że
Górnik to najwyższa liga, wiadomo kim jest Lech i Śląsk, pojawił się Włocławek. Podkreślę, że dla nas był to świat bez Internetu. I jakiś rosyjskojęzyczny kompletnie niewyglądający gość rzuca się, szarpie, ciągnie mecz, nie możemy sobie z nim poradzić. Nie ukrywam, że podeszliśmy bardzo lekceważąco. W końcu mnie tak sprytnie uderzył, że jeszcze sędziowie odgwizdali mój faul. I z tej bezsilności wdałem się z nim w bójkę i jedyny raz wyleciałem z boiska.
Czy to nie był…
Tak, to był Igor Griszczuk. Chciałem go wtedy udusić (śmiech). Jeden z sędziów, który był wtedy z górnej półki, powiedział: „Zapamiętaj ten dzień, zobaczysz, że to będzie cenna lekcja na przyszłość”. Faktycznie, miał rację. A mnie nigdy więcej coś podobnego się nie wydarzyło.
To też pokazało, jacy świetni zawodnicy trafiali do tej ligi, a my na tym korzystaliśmy. W dzisiejszym świecie niektórzy nawet by nie przystanęli. Przepisy Bosmana były pomocne, poziom był naprawdę wysoki. A my grając, szczerze, nie zawsze zdawaliśmy sobie z tego sprawę. Teraz trudno bezpośrednio porównywać poziom ligi, bo zmieniła się dyscyplina. Dzisiejsze zespoły nie dałyby pograć tamtejszym potentatom ligi, ale proporcjonalnie do poziomu w Europie, poziom był bardzo wysoki. Graliśmy w zespołach z medalistami olimpijskimi z Litwy. Pamiętam, jak kiedyś na turnieju w Bytomiu powiedziałem jednemu juniorowi, że jakiś chudy, zupełnie niewyglądający facet jeździ z nim jak chce. Był to Ainārs Bagatskis. Wychodził wtedy w pierwszej piątce reprezentacji Łotwy, ale to był czas przed Internetem i nikt nie miał o tym pojęcia. Takich zawodników było wielu.
Grałem pięć meczów play-off o wejście do finału przeciwko zespołowi z Przemyśla, a dopiero jak poznałem Daryla Thomasa rok później, to pokazał mi gazetę ze swoim zdjęciem po meczu finałowym NCAA. Mistrzostwo w Indianie u Boby Knighta! „Jakiś kosmos!” – pomyślałem wtedy. Najlepszy strzelec, robił imponujące statystyki. Cholera, dziś, gdyby grał u nas facet, który zdobywa pierwsze punkty w finale NCAA, to byśmy przecież oszaleli. Takich przypadków było naprawdę dużo. Finaliści NBA z Suns w Pruszkowie… Jest kogo wymieniać.
To skończyło się w momencie, kiedy liga stała się otwarta. Dotychczas mieliśmy dwóch obcokrajowców, budżety się nie zwiększyły, a ilość obcokrajowców wzrosła do poziomu, kiedy Roman Prawica był chyba jedynym Polakiem we Włocławku.
To jest moja wada, że lubię odlecieć. Już wyleciało mi z głowy, jakie było pytanie (śmiech).
Mówiliśmy o dwóch twarzach, jak zmieniał pana parkiet. Rzeczywiście, musiał pan później odkleić łatkę bijącego się i zadziornego koszykarza?
Nie, nie zależało mi na tym. Uważałem, że kilkanaście lat funkcjonowania na poziomie ligowym było wystarczające, by poznali mnie ci, co mieli poznać. Była sytuacja, kiedy jeden koszykarz przy piwocie poszedł w bok, dostał z łokcia w czoło i pękła mu skóra. I raz tak kogoś przypadkowo znokautowałem, a wiesz ile razy ja miałem szytą twarz? Siedem. Nigdy nikt nie zrobił tego celowo, część chłopaków była moimi dobrymi kumplami. To element gry.
Kiedyś graliśmy blisko, cylinder był chroniony dużo mniej, ktoś chciał się angażować w obronie, a ja kryłem wyższych i mocniejszych od siebie, więc takie drobne wypadki były po prostu wpisane. Wiele zależało od tego, jakie ktoś miał zadania. A każdy chciał tylko wygrać. Nie było miejsca i nie miałby nikt szans grać systematycznie w lidze, kto chciałby komuś robić krzywdę umyślnie. To niemożliwe. Zawodnicy wiedzą, czy ktoś grał ostro, ale walczył o piłkę, czy chce komuś zrobić krzywdę. Takiego gracza zespół wyeliminowałby w następnej kolejce. Szacunek do zdrowia, siebie i innych był podstawą.
Mam takie podejście, że zależało mi tylko na opinii moich przyjaciół. Nie może nam zależeć na tym, aby nas wszyscy kochali, tak się nie da. Powinno nam zależeć na zdaniu bliskich. Jeśli to się komuś uda w życiu, gratulacje. To powinno być celem. Wiem, że Adam miał podobne zdanie na mój temat. Czasami nawet śmiał się, że jest to nieprawdopodobne, że po meczu da się ze mną całkiem spokojnie pogadać.
Trochę zadrżał panu głos.
Poza parkietem byliśmy naprawdę blisko. Jest dla mnie częścią mojej rodziny. Adam jest ojcem chrzestnym mojego najstarszego syna, ja jestem chrzestnym Szymona i Jana. To już dorośli, fantastyczni młodzi ludzie i jedynie mogę im kibicować. To relacja bardziej emocjonalna, prywatna.
Mieliście wspólny epizod w filmie „6 dni strusia”. To musiało być ciekawe, nowe, a przede wszystkim spokojniejsze doświadczenie.
Ja miałem epizod, Adaś tytułową rolę. Tak, to bardzo miłe wspomnienie. My tylko przez chwilę byliśmy razem w jednym zespole, w Śląsku. To był pierwszy sezon Adama po powrocie z Belgii, pierwszy sezon trenera Urlepa, budowanie „wielkiego Śląska”. Przez wszystkie lata byliśmy na inny poziomie, a wakacje przez wiele lat były jedynym momentem, kiedy mogliśmy spędzić razem czas.
Byliśmy na studiach trenerskich w Warszawie, z moim drugim przyjacielem Andrzejem Adamkiem, a Adam miał w tym czasie zdjęcia do filmu. Fajnie się to zgrało, ten czas mogliśmy spędzić wspólnie na planie. Tydzień ciekawych doświadczeń, dla nas na bardziej rozrywkowych. Na planie, to ja nie mogłem poznać Adama, w nowym środowisku odnalazł się wyśmienicie. Ja czułem się dosyć skrępowany całym tym środowiskiem aktorskim, natomiast Adam, absolutnie czuł się jak u siebie.
Czy bycie trenerem pana spełnia?
Na szczęście nie. Kiedyś usłyszałem pewne słowa, nad których sensem później się zastanawiałem. I pomyślałem, że w pracy z dziećmi, ale z seniorskim zespołem chyba też, nie jest dobrze, jeżeli ktoś chce się spełniać dzięki sukcesom drużyny. Powinniśmy pełnić rolę bardziej służebną wobec zawodników. Bo jeśli ci zawodnicy mają być drogą do tego, abyśmy my byli „sławniejsi”, to na pewno nie będzie to dla nich najlepsze, co mogłoby ich spotkać. Dobrze byłoby po prostu czuć się zwyczajnie spełnionym życiowo, zawodowo i robić to z oddaniem, zaangażowaniem. Ale nie szukać w tym spełnienia. Jeśli zdarza się przy okazji, to fantastycznie.
Nieszczęściem takich zespołów młodzieżowych jest sytuacja, kiedy trener chce awansować i zaspokoić własne ambicje – w poziomie, w hierarchii. Najprostszy sposób to wynik. A podejście wynikowe często rozjeżdża się z potrzebami szkoleniowymi. My jako trenerzy powinniśmy wiedzieć, że niektóre narzędzie pozwalające wygrać, na tym etapie nie pozwala się rozwijać. Ta pokusa korzystania z tych narzędzi, które pozwolą łatwiej i szybciej wygrywać, powinna być trzymana w ryzach. Nic się nie stanie, jeśli nie wygramy. To nie do końca dotyczy seniorów, chociaż w każdym takim zespole są przecież młodzi chłopcy. Powtarzanie, że „zawodnik musi wywalczyć sobie minuty” to bzdura, zaściankowe podejście.
Sukces koszykówki mojego pokolenia i fala solidnego kroku wprzód wzięła się stąd, że ktoś na tych chłopaków postawił i dał im szansę. Z jednej strony, w skali ligi, bieda o której wspomniałem wcześniej, a w skali reprezentacji był to trener Arkadiusz Koniecki. Dobrym przykładem jest Maciej Zieliński, który grał pod koszem w juniorach, a nagle znalazł się na dwójce w seniorach. Jak ? Trener wiedział, jaki Maciek ma potencjał, jak ten potencjał może się rozwinąć, jaka to skala talentu. I pośród gwiazd ówczesnego Śląska dostał solidną porcję zaufania, otrzymał szansę. W skali reprezentacji, odważył się oprzeć zespół na młodzieżowcach i oczywiście, że Maciek i Adam byli podstawowymi zawodnikami w ekstraklasie, ale było jeszcze w lidze wielu doświadczonych zawodników którzy nie byli wcale słabsi. Mówię o gwiazdach starego Lecha czy Śląska. Dając czas Dominikowi Tomczykowi, Mariuszowi Bacikowi, Tomkowi Jankowskiemu, była to inwestycja. Ta inwestycja spłacała się latami w kadrze. Rozumiem obawę trenerów przed własną przyszłością, aczkolwiek nie powinno to blokować w podjęciu ryzyka, stawiając na młodego chłopaka. Ale to rozmowa na kolejny raz.
Wróćmy do teraźniejszości. Pan pamięta przemyską koszykówkę w jej najlepszych latach. Był plan, aby w tym sezonie pojawić się w Suzuki 1LM. Jak wyglądał proces odbudowy klubu?
Gdy skończyła się koszykówka w Przemyślu, przez wiele lat krytykowałem system szkolenia. Wypominano mi, że jak jestem taki mądry, to zobaczymy, co będzie jak sam będę coś robił. W związku z tym, że chciałem, aby też moje dziecko miało zajęcie, postanowiłem, że zrobię grupy młodzieżowe, to przynajmniej nie będę miał poczucia, że marnuję czas i nie spędzam go z dzieckiem, które choć ma wiele talentów, to do koszykówki niekoniecznie. Ale to świetna szkoła życia. Poza tym, dla mnie istotne było przełamanie stereotypu, że sportowiec nie jest w stanie się uczyć. Cieszę się, że rocznik mojego syna, czyli ci siedemnastolatkowie samodzielnie wygrali całą trzecią ligę i awansowali do drugiej, zdobyli mistrzostwo Polski juniorów bez porażki. Po awansie utrzymaliśmy się w drugiej lidze. I nic. Żadnych informacji zwrotnych ze środowiska, z miasta, czy to jest w ogóle komuś potrzebne.
Mamy naprawdę kilku świetnych chłopaków, ale żeby ich zatrzymywać, trzeba mieć jakiś plan. Myślałem już o pierwszej lidze, a nawet plany sięgały dalej. Okazało się, że nie było zainteresowania. Puściłem tych chłopców w świat. Wybiłem sobie z głowy, że będę zbawiał świat i budował koszykówkę w Przemyślu inną niż młodzieżową. Wyleczyłem się z tego. I było mi z tym całkiem fajnie.
Co się zmieniło?
Po pandemii i wielu zmianach, wspólne działanie obecnego prezydenta Wojciecha Bakuna, który korzenie ma w koszykarskiej szatni oraz Artura Lewandowskiego, który ma serce do tej dyscypliny, przekonało mnie, aby spróbować. Wtedy nie wierzyłem, że to mnie jeszcze może tak wciągnąć, że szczerze będę się tym cieszył. To kolejna szansa, jaką sobie dałem. Gdyby nie wspomniani wcześniej Panowie, nigdy bym się tego nie podjął. W zeszłym roku ta decyzja była bardzo spontaniczna. Przemyśl ma bogate tradycje w niedocenianiu chłopaków miejscowych, ale tak było odkąd pamiętam. A bycie stąd oznacza dużo.
Chciałem więc teraz wyciągnąć kogo się da. Juniorów, zawodników po kontuzjach, tych co już skończyli grać, wszystkich którzy chcieli dołączyć do naszego projektu. Zależało mi, aby odzyskać do koszykówki jak najwięcej doświadczonych zawodników i wprowadzić juniorów, by w kolejnym wyznaczyć już sobie jakieś większe cele. To nam się absolutnie udało. Mamy w zespole chłopaków, którzy nie są na drugą ligę. To jest ten sezon, kiedy przyszedł czas na awans. Muszę być względem nich uczciwy. Dużo pracy przed nami. Mam nadzieję, że ich nie rozczaruję i wierzą w sens tej pracy. Ja wierzę w pracę.
Ponoć góry to nieodłączny element okresu przygotowawczego.
Wiem, że jestem w tym bardzo kontrowersyjny. Wielokrotnie słyszałem, że moi zawodnicy nie będą szybko biegać i wysoko skakać bo praca w tlenie zabija szybkość. Jestem na tym etapie wiedzy i własnych doświadczeń, że Internet nie ma wpływu na moją pracę. Śmieję się z tego, bo akurat ten charakter pracy to przecież fundament. Zbyt często poświęcamy czas na efektowne firanki w domu, który jeszcze nie ma fundamentów. To dotyczy zarówno basketu jak i motoryki. Były sezony, kiedy w mojej ocenie rozwoju chłopców, całkowicie rezygnowałem z hali w wakacje. Najważniejsza jest stabilizacja, mobilizacja i zbudowanie zdrowego aparatu ruchu. W koszykówkę można się nauczyć grać, zdążymy. Poza historiami, kiedy ktoś komuś spadł na kostkę, moi zawodnicy nie mieli żadnych kontuzji więzadłowych i tak dalej. W górach, w każdym kroku stawiamy stopę inaczej. I to całe czary.
Dziś zamyka pan oczy i gdzie siebie widzi?
Ama Dablam w Himalajach, Muztagh Ata w Chinach, Piz Badile w Szwajcaii, Galerię Gankową w Tatrach… A koszykówkę?
Koszykówkę, to w Przemyślu na najwyższym poziomie. Widzę, jak wszyscy się cieszą drugą ligą. Pierwsza liga jest koniecznością, w interwale czasowym jest plan budowy hali. Widzę rozwijającą się piramidę szkoleniową, alternatywę dla kolejnych grup, czyli drugą ligę. Bo na parkiecie… właśnie tu jest nasze miejsce.
Superbet – najlepsze kursy na koszykówkę. Cashback 1300 i do 200 zł na start. Sprawdź! >>