fot. Wojciech Cebula / WKS Śląsk Wrocław
Trzeba jednak powiedzieć, że Śląsk zaczął kapitalnie. Najpierw od serii 5:0, a chwilę później było już 19:7. Duża w tym zasługa tego, jak celnie wrocławianie rzucali z dystansu. W drugiej kwarcie skuteczność za trzy wynosiła 6/10 – 60%! Sęk w tym, że właśnie w tej części meczu Śląsk nie był równie skuteczny w innych elementach. Pierwsze cztery minuty? Jedna trójka Bryanta. I tyle! Z czasem gra zaczęła się kleić, a WKS przed zejściem do szatni przegrywał tylko 34:36. W Hali Orbita słyszeliśmy, że to i tak sukces. Przy tylu nieobecnościach w składzie? Były powody do zadowolenia.
W przerwie zespół z Podgoricy wyciągnął wnioski i wdrożył odpowiednie pomysły. Na start ruszył z czterema trafieniami z rzędu, czym znacznie odskoczył Śląskowi. Wśród wrocławian nadzieja na ewentualne zwycięstwo nieco osłabła – w końcu mówiliśmy już o 17 punktach różnicy. Gdy rywale z Czarnogóry z łatwością kończyli akcje efektownymi wsadami, niewiele wskazywało, że będziemy świadkami wyrównanej rywalizacji.
Za sprawą wspomnianych wyżej kontuzji, znaczące minuty dostali ci, którzy na co dzień nie stanowią pierwszej opcji. Sitnik? 23 minuty. Bryant? 21. Obaj wyglądali pewnie w trakcie całego spotkania, a wspólnymi siłami sprawili, że Śląsk ponownie uwierzył w wygraną. Niestety, również oni nie wykorzystali swoich akcji w końcówce, gdy do szczęścia brakowało naprawdę niewiele. Amerykanin trafił jeszcze z dalekiego dystansu, ale zrobił to niemal równo z syreną, przez co Śląsk nie miał już szansy na doprowadzenie do dogrywki. Finalnie – 80:79 na korzyść Budocnosti Podgorica.