– Przeprosiłem zespół, trenerów, mentalnie znów związałem się z drużyną. Ale tylko z jej „nową” częścią, bo czułem, że miejscowi gracze nie chcieli, bym wracał – wspomina kryzysową sytuację z sezonu 1994/95 były znakomity rozgrywający.
Szukasz butów retro – sprawdź w Sklepie Koszykarza >>
Najpierw był gwiazdą Śląska, z którym zdobył trzy mistrzowskie tytuły, ale potem pomógł zdobyć złote medale Mazowszance Pruszków. Po szalonym sezonie, w którym ekipa spod Warszawy grała szalenie efektownie, ale miała też swoje problemy – z kontuzjami i kłótniami.
Pod koniec stycznia 1995 roku Mazowszanka grała w Przemyślu z Polonią w meczu na szczycie. Przegrała aż 70:94, a na dodatek słynne „Fuck You!” do trenera Jacka Gembala rzucił sfrustrowany Keith Williams.
Amerykanin został odsunięty od zespołu, ale po miesięcznej banicji powrócił do Pruszkowa i poprowadził Mazowszankę do mistrzostwa. O tamtym sezonie rozmawiałem z nim ponad rok temu na potrzeby tekstu, który ostatecznie nie powstał. Ale kto wie, może jeszcze się ukaże.
Na razie – rozmowa:
Łukasz Cegliński: Kiedy wspomina pan sezon 1994/95 w Mazowszance Pruszków, co pamięta pan najlepiej?
Keith Williams: Żeby to był dla mnie sezon przejściowy. Po trzech latach we Wrocławiu, gdzie cieszyłem się z nieprzerwanych sukcesów ze Śląskiem, z mistrzostwa w każdym sezonie, nie sądziłem, że zmienię otoczenie.
Kiedy przyjechałem do Pruszkowa, czuć było niepewność. To wciąż był nowy klub w ekstraklasie, który niedawno awansował z drugiej ligi. Na początku czułem się tak, jakbym przeżył degradację. Śląsk był wielkim klubem, Mazowszanka jeszcze nie. Wrocław to duże miasto, Pruszków małe. W Śląsku były sukcesy, tu klub ledwo utrzymał się w pierwszej lidze.
Ale Pruszków, ludzie z tego miasta, powitali nas z taką ekscytacją! Bardzo to doceniałem. Na dodatek miałem wokół siebie ludzi, których znałem – Marka Sobczyńskiego, Adama Wójcika, który też przyszedł do Pruszkowa z Wrocławia.
Podobno to właśnie Wójcik, rozmawiając z szefami Mazowszanki i wiedząc, że szukają rozgrywającego, powiedział, że powinni podpisać kontrakt z Williamsem. A pan pół żartem mówił Wójcikowi w końcówce poprzedniego sezonu, że fajnie byłoby kiedyś razem zagrać.
– Faktycznie, rozmawialiśmy o tym z Wójcikiem. I rzeczywiście, to mogło być przyczyną, dla której podpisałem kontrakt w Pruszkowie. Adam wyjaśnił mi całą sytuację dotyczącą Mazowszanki, szczególnie nowego sponsora i wielkich ambicji, które miał wtedy klub z Pruszkowa.
W Pruszkowie o mnie zadbano bardzo dobrze. Witano mnie bardzo fajnie, załatwiono mi dom, w którym mogłem wygodnie mieszkać i wiele innych rzeczy, których potrzebowałem.
Pamięta pan miejsce, w którym mieszkał?
– Mieszkałem w bliźniaku poza miastem. Nie pamiętam dokładnie gdzie, na jakim osiedlu, ale potrafiłbym tam dojechać, pamiętam drogę. Właściciel domu, przyjaciel kogoś z klubu, wyjechał do USA i dom stał pusty. Był bardzo ładny, z Tyrice’em było nam bardzo wygodnie.
Jakie były pana pierwsze myśli o Pruszkowie?
– Że jest blisko Warszawy, że zawsze można pojechać do dużego miasta, stolicy. Pruszków był małym, powiedziałbym rodzinnym miastem. Wszyscy się znali, trzymali blisko, wiele osób było ze sobą związanych. Ludzie z Pruszkowa dbali o miasto, chronili je. Byli dumni z siebie, z miasta. Podobało mi się, podobała mi się ta duma.
Czy tamten sezon 1994/95 był pana zdaniem przełomem w polskiej lidze? Nowe kluby, większe pieniądze, większa liczba graczy z USA, drużyny budowane z roku na rok…
– Tak, to był przełom. Szefowie klubów, ale też federacji zorientowali się w końcu, że jeśli zapłacą koszykarzom trochę więcej, to mogą ściągnąć byłych graczy NBA lub bardzo dobrych absolwentów NCAA czy też graczy z przeszłością w Europie. Zauważyli też, że jeśli zgrupują ze sobą reprezentantów Polski i dodadzą do tego dobrych obcokrajowców, to mogą zbudować naprawdę dobre drużyny.
Pan był wtedy najlepiej opłacanym koszykarzem ligi. Ile pan zarabiał?
– Zarabiałem 6 tys. dolarów miesięcznie. Wcześniej, zanim przyszedłem do Śląska, grałem w Belgii, gdzie dostawałem sporo mniej. Dlatego przyszedłem do Polski, do Wrocławia, gdzie – o ile pamiętam – zarabiałem 4 tys. dol.
W Pruszkowie grał pan m.in. z Sobczyńskim, Wójcikiem, Walkerem, Jerzym Binkowskim. Kto był liderem zespołu, kto był przywódcą szatni, kto żartownisiem, a kto weteranem, którego wszyscy słuchali?
– Ja, ja, ja i ja! Śmieję się, gdy to mówię, gdy o tym myślę. W tamtym zespole było wiele różnych osobowości, ale my lubiliśmy ze sobą przebywać. Liderem w szatni był Marek Sobczyński. Nie tylko dlatego, że był inteligentny i lubił żartować. On trzymał się i z Amerykanami, i z Polakami. Wiedział, co robić, by zespół trzymał się razem. Adam był cichy. Był liderem specyficznym – nie mówił wiele, tylko grał. On zresztą wciąż taki jest – cichy, ale ważny.
Tyrice?
– On był młodym, podekscytowanym chłopakiem, który pierwszy raz znalazł się poza USA. Dla niego wszystko było nowe i przez cały rok tego doświadczał. Dla mnie to, co dla niego było nowe i ciekawe, dla mnie było stare i normalne – widziałem to, poznałem przez trzy lata gry we Wrocławiu. Wygrałem trzy mistrzostwa, doświadczyłem zainteresowania kibiców, podejścia przeciwników itd. Dla Tyrice’a to wszystko było czymś nieznanym – wszyscy na niego patrzyli, pytali, chcieli rozmawiać. Starałem się pomagać Tyrice’owi przystosować się do tej sytuacji.
Dwaj wysocy to też dwie różne osobowości – weteran Binkowski i żółtodziób Dryja.
– „Binia” znałem z Wrocławia, on przecież grał w Aspro z Wójcikiem. On był weteranem, którego słuchaliśmy, gdy zaczynał mówić. On widział wiele rzeczy w perspektywie, potrafił tłumaczyć to, co się dzieje, odnosząc do przeszłości.
Dryja? Surowy, ale bardzo utalentowany. Jak na tak wysokiego gracza, skakał niewiarygodnie. Wtedy był bardzo młody i potrzebował, by wskazywać mu, co trzeba robić. Wtedy wydawało mi się, że zrobi większą karierę niż potem zrobił.
Dla pana to był słodko-gorzki sezon. Z jednej strony zdobył pan czwarte mistrzostwo z rzędu, ale z drugiej został pan wyrzucony w trakcie rozgrywek za przekleństwo w kierunku trenera Jacka Gembala.
– To była bardzo nieszczęśliwa sytuacja dla nas wszystkich. Gdyby została rozwiązana inaczej, zdobylibyśmy dwa, a nawet trzy tytuły więcej. Byliśmy tak dobrzy, że nikt by nas nie pokonał przez przynajmniej dwa kolejne sezony.
Zostałby pan w Pruszkowie?
– Myślę, że wszyscy by zostali. Tamta sytuacja w pewnym sensie złamała zespół.
W tamtym konflikcie nie chodziło tylko o to, że przeklął pan w kierunku trenera. W trakcie tamtego sezonu mówił pan o podziale na graczy miejscowych i „nowych”, o klubie mówił pan, że jest drugoligowy, nie niektórzy nie wiedzą, co zrobić, by wejść na wyższy poziom.
– Zaczęło się od różnicy w opiniach między mną i trenerem. Gembal, jako szkoleniowiec, był w porządku, ale nie był gotowy na to, co się działo wówczas w klubie. Tamta sytuacja, nowi gracze, duże ambicje, przerosła go. Ja czułem presję zewnętrzną, ale też wewnętrzną – bardzo zależało mi na kontynuowaniu sukcesów, chciałem zdobyć kolejny tytuł.
W styczniu doszło do nawarstwienia pewnych rzeczy, rozgrywaliśmy wiele meczów z rzędu, dzień po dniu. Tak było w Zielonej Górze, skąd od razu pojechaliśmy autokarem do Przemyśla, gdzie czekał nas przyspieszony mecz z wiceliderem z transmisją w telewizji. Podróż trwała 12 godzin, po niej mieliśmy trening. Rano – kolejny. Mówiłem Gembalowi, że drużyna jest zmęczona, że potrzebujemy odpoczynku przed ważnym meczem. On się nie zgodził.
W pierwszej połowie z Polonią przegrywaliśmy różnicą około 20 punktów, a ja miałem poczucie, że nie jesteśmy dobrze przygotowani, że jesteśmy zmęczeni. W drugiej połowie zostałem sfaulowany i dyskutowałem z sędzią nie zgadzając się z jego decyzją. Sędzia tylko do mnie krzyczał, Gembal w tym momencie też krzyczał, bym wracał do gry. W końcu mnie zdjął z boiska, co też uważałem za złą decyzję. Emocje wzięły górę, powiedziałem, co powiedziałem, on też. Kamery zarejestrowały moje słowa.
Został pan wyrzucony z zespołu, ale dwa tygodnie później już był pan w nim z powrotem. Kto próbował was pogodzić, jak doszło do powrotu?
– Wróciłem, bo wiedziałem, że ten zespół ma szansę na tytuł, chciałem dokończyć sezon. Klub wpisał wtedy do mojego kontraktu wiele zastrzeżeń, które uważałem za śmieszne, jak np. 500 dolarów kary za spóźnienie na trening. Ale olałem to. Chciałem zdobyć mistrzostwo. Rozmawiałem z Tyrice’em, Adamem, „Biniem” i Markiem Sobczyńskim – uznałem, że wrócę, jeśli oni będą chcieli, bym wrócił. A oni wszyscy chcieli.
A gracze z Pruszkowa? Podobno były między wami konflikty, np. między panem i Jackiem Rybczyńskim.
– Były problemy. Ale ja rozumiałem, że im nie jest łatwo. Pracowali bardzo ciężko na awans do pierwszej ligi, a gdy przyszliśmy my – pięciu, sześciu nowych graczy – zostali praktycznie zapomniani. Nowi gracze automatycznie stworzyli pierwszą piątkę, trzon zespołu. Ja i „Ryba” mieliśmy jakieś nieporozumienia na treningu, ale też było tak, że wiele razy próbowałem zintegrować cały zespół – zaprosić wszystkich do siebie na imprezę itp. Ale miejscowi nie przychodzili. Ten podział był widoczny.
Konflikt z Gembalem i wyrzucenie pana z zespołu miał miejsce tuż przed play-off. Byliście w trudnej sytuacji, a jednak zdobyliście mistrzostwo.
– Granie było łatwe. Nie było mnie w zespole dwa tygodnie, ale ćwiczyłem, nie zgubiłem formy. Przeprosiłem zespół, trenerów, uznałem, że tych dwóch tygodni nie było, mentalnie znów związałem się z drużyną. Ale tylko z jej „nową” częścią, bo czułem, że miejscowi gracze nie chcieli, bym wracał. Wydaje mi się jednak, że gdybym tego nie zrobił, to Mazowszanka nie zdobyłaby tego mistrzostwa. Zabrakłoby takiego gracza, którym byłem – rozgrywającego, który zdobywał punkty. Dlatego, choć niektórzy mnie nie chcieli, to jednak potrzebowali.
Rozmawiał pan potem z Gembalem poza typowymi, treningowymi i meczowymi sytuacjami?
– Nie, poważnej rozmowy nie było. Ale też nie miałem z nim problemu. Mam wrażenie, że – nawet pomimo różnic – lubiliśmy się. Ja jego, a on mnie. Problem miałem z Januszem [Wierzbowskim]. Nasze relacje były bardzo zimne. On bardzo chciał osiągnąć z klubem sukces, ale nie znaleźliśmy porozumienia.
Dlaczego?
– Po prostu, nie pasowaliśmy sobie. A sytuacja podczas meczu w Przemyślu tylko powiększyła dystans między nami. Wydaje mi się, że Janusz nie chciał, żebym wracał do klubu, do drużyny. Nie wiem, kto go przekonał, że w końcu zgodzili się mnie włączyć do zespołu z powrotem.
To kto – poza czwórką graczy, których pan wymienił – chciał, by wrócił pan do zespołu?
– Nie wiem. Nie potrafię odpowiedzieć.
Może to kluczowi koszykarze przekonali trenera i szefa klubu, że potrzebują Keitha?
– Możliwe. Być może było tak, że zorientowali się, ze beze mnie nie mają szans na mistrzostwo. Cieszę się, że udało nam się je zdobyć. Poza meczami z Polonią pamiętam, że przed tym ostatnim, w żadnym sklepie w Pruszkowie nie było szampana. Próbowaliśmy z Tyrice’em kupić butelkę, ale nie mogliśmy jej znaleźć w całym mieście.
Pruszkowską mafię pan pamięta?
– Oczywiście, pamiętam dobrze.
Słucham.
– W Pruszkowie była stacja benzynowa, na którą raz w tygodniu jeździłem tankować. Nie wiem, czy to przypadkowy zbieg okoliczności, czy co, ale praktycznie zawsze spotykałem tam „Kiełbasę” i „Masę”. Nie wiem, co i dlaczego robili na stacji benzynowej, ale ich widywałem. Wysiadałem z tego swojego poloneza, oni wychodzili ze swoich mercedesów i zawsze zagadywali: „Williams!”. Odpowiadałem im po polsku: „Hej, cześć, co słychać?”. Mówili coś w stylu: „Wygrajcie następny mecz!”. Odpowiadałem: „Dobra, dzięki” i tyle. To były moje kontakty z mafią.
A skąd pan wiedział, że to właśnie „Kiełbasa” i „Masa”?
– Nigdy nie zostałem im przedstawiony, ale ktoś mi powiedział, pokazał ich. Zresztą… Przecież wszyscy w Pruszkowie wiedzieli! Pamiętam „Kiełbasę” z jednego meczu, pamiętam, że uścisnęliśmy sobie dłonie. Bakiety, imprezy? Z moim udziałem ich nie było.
Łukasz Cegliński
Szukasz butów retro – sprawdź kolekcję w Sklepie Koszykarza >>