Mija właśnie 40 lat odkąd w Starcie zadebiutował Kent Washington, pierwszy czarnoskóry Amerykanin na polskich parkietach. Przyciągał tłumy, grając w Lublinie i Sosnowcu, wytrzymał tu, mimo bardzo ciężkich, komunistycznych czasów.
Retro – wyjątkowe buty do basketu tylko w Sklepie Koszykarza >>
Kiedy w Stanach powiedział rodzinie, że wyjeżdża do Polski grać w koszykówkę, to jego ojciec postukał się w czoło. Był 1978 r. Lata głębokiej komuny. Większości Amerykanów nasz kraj kojarzył się właśnie z komunizmem, srogimi zimami i białym niedźwiedziami. Ale się zaparł. Ken Washington był pierwszym czarnoskórym koszykarzem, który zadebiutował w polskiej lidze. I od razu stał się ulubieńcem lubelskich kibiców.
To była prawdziwa sensacja. Wielu uważało, że to jakiś żart. Amerykański koszykarz w Polsce? Do tego czarny?
A jednak się udało. Kent Washington trafił do Lublina w dość niezwykłych okolicznościach. W Stanach grał w uczelnianej drużynie, z którą w 1976 roku przyjechał do Polski na towarzyski turniej. Wyjazd zorganizował burmistrz, który z pochodzenia był Polakiem.
W Polsce byli przez trzy tygodnie. Grali m.in. z lubelskim Startem. Po meczu Kent niezobowiązująco rzucił, że chętnie grałby w Polsce i zostawił swój adres w klubie. Po powrocie do USA chciał grać w NBA, trenował z LA Lakers. Był jednak za słaby i miał problemy z urazami. Wtedy powrócił temat gry w Polsce.
– Wszelkie uzgodnienia załatwialiśmy telefonicznie – mówi Andrzej Frączkowski, ówczesny dyrektor Startu. – Na początku stycznia 1979 r. Ken wylądował na Okęciu. Od tego czasu Lublin ogarnęła „washingtomania”.
Czarnoskóry koszykarz o nikczemnym jak na tą dyscyplinę wzroście – 173 cm, już na pierwszym treningu pokazał swoje nieprzeciętne umiejętności. – Był nie tylko niesamowicie szybki i skoczny, ale potrafił tak podać piłkę, że mieliśmy problem z jej złapaniem – śmieje się Jerzy Żytkowski, były zawodnik Startu.
Z czasem zawodnicy przyzwyczaili się, że Kent – zanim poda – zrobi jeszcze „kozioł” z piłką między nogami, czym wzbudzał aplauz na widowi i niedowierzanie przeciwników. Tego wówczas w lidze nie robił żaden rozgrywający. Czasami na rozgrzewce próbował nawet zrobić wsad, co przy jego wzroście byłoby nie lada wyczynem. Niewiele mu brakowało.
Trzeba pamiętać, że Start w tamtych latach miał w swoim składzie bardzo dobrych zawodników: Ireneusza Mulaka, Zbigniewa Pyszniaka, Adama Dąbrowskiego i innych. Trener Zdzisław Niedziela – już z Amerykaninem w składzie – dwukrotnie sięgnął po brązowy medal mistrzostw kraju.
Mecze z jego udziałem przyciągały do hali tłumy kibiców – nie tylko w Lublinie. Po bilety ustawiały się długie kolejki. Zdarzyły się też przypadki fałszowania biletów. Na mecze z Resovią, Lechem czy Śląskiem kibice przychodzili na 2 godziny przed spotkaniem. Zdarzało się, że niektórzy fani Startu, którzy nie dostali biletu, wchodzili nawet na dach hali i stamtąd oglądali mecze.
– Ken nigdy nie „gwiazdorzył” – mówią byli zawodnicy. – Był bardzo sympatyczny, pracowity i życzliwy.
Prowadził higieniczny tryb życia: nie pił alkoholu, nie palił, w Polsce nauczył się też pić częściej herbatę. Jadał głównie kurczaki, czym przyprawiał o ból głowy ówczesnego dyrektora Andrzeja Frączkowskiego:
– W tamtych latach ciężko były w sklepach kupić cokolwiek – wspomina. – Ale miałem znajomą w zakładach drobiarskich i jakoś udawało się Kenta karmić drobiem – śmieje się.
On sam wielokrotnie podkreślał, że największą dla niego przeszkodą była bariera językowa. W klubie niewiele osób znało angielski. Podobnie jak w całej lidze, tylko nieliczni koszykarze mówili w tym języku. Wyjątkiem był czołowy zawodnik Śląska – Leszek Chudeusz, który dogryzał mu w trakcie meczu, kiedy Kent np. wykonywał rzuty osobiste. Zresztą potem zostali dobrymi kolegami.
Koszykarz zza oceanu czuł się w Lublinie jak w domu. To zasługa m.in. pani Kowalskiej, u której mieszkał w wynajętym mieszkaniu. Była to starsza kobieta, do której zwracał się „babciu”. Była bardzo opiekuńcza. Zawsze sprawdzała, czy jest najedzony i czy dobrze się czuje.
W stanie wojennym rodzice Kena drżeli o losy syna. Oglądali w TV sceny z Polski, gdzie ulice patrolowali uzbrojeni żołnierze. Ken – jak później opowiadał – pamięta, że kilka razy zatrzymał go patrol milicyjny; miał też do czynienia z wojskowymi. Nie chcieli dokumentów. Prosili jedynie o autograf.
Popularność sympatycznego koszykarza doprowadziła do tego, że zagrał nawet w kultowej polskiej komedii „Miś”, zagrał oczywiście siebie – wideo z jego popisem poniżej.
W Lublinie poznał jedną z lekkoatletek. Później przeprowadził się do Sosnowca, gdzie jeszcze 2 sezony grał w Zagłębiu. Razem zamieszkali. W 1983 r. wyjechał jednak z Polski do Szwecji. Podpisał tam kontrakt. Chciał ją zabrać ze sobą, ówczesne władze nie chciał jej jednak wypuścić z kraju. Wyjechał sam. Jak jednak przyznaje, tam nie było już tak fajnie, jak w komunistycznej wówczas Polsce.
Washington grał w Szwecji przez 12 lat. Tam poznał przyszłą żonę Susan, też koszykarkę. Po zakończeniu kariery trenował drużyny kobiece występujące w szwedzkiej lidze. W końcu po długiej tułaczce wrócił z rodziną do Stanów. Jeszcze kilka lat temu mieszkał w Nowym Jorku. Uczył matematyki i języka angielskiego w szkole podstawowej. Raz na tydzień prowadził też zajęcia koszykarskie z młodzieżą.
Krzysztof Załuski
Retro – wyjątkowe buty do basketu tylko w Sklepie Koszykarza >>