– W karierze każdego zawodnika, nie tylko w mojej, zdarzają się takie mecze, takie dni, kiedy zamkniesz oczy i wszystko wpada. I to był jeden z takich dni – opowiada Leszek Doliński, były król strzelców ekstraklasy, a obecnie prezes AZS Koszalin.

adidas Dame D.O.L.L.A. – w takich butach szaleje Damian Lillard! >>
Ludzie Basketu #12- Leszek Doliński
(II część rozmowy już za kilka dni – m.in. o współczesnym AZS Koszalin, problemach w aktualnym sezonie oraz trenerze Draganie Nikoliciu)
Pamela Wrona: Jak zaczęła się Pana przygoda z koszykówką?
Leszek Doliński: To był ubiegły wiek. Kibice starsi pamiętają, młodsi na pewno nie. Trenowałem lekkoatletykę, a konkretnie skoki wzwyż na stadionie „Bałtyku”. Bardzo mi się to podobało, zwłaszcza, że miałem w sobie wrodzoną skoczność. Nie bez powodu mówiono na mnie „Skoczek”. Któregoś dnia, zauważył mnie jeden z koszalińskich trenerów, który obserwował mnie z trybun. Powiedział: „fajnie skaczesz, jesteś szczupły, wysoki, może przyjdziesz do mnie na trening koszykówki?”.
Na stadionie, gdy uprawiałem lekkoatletykę, nie było zadaszenia. Często wiało, padał deszcz. Nie było takiej pianki jak teraz, tylko był zwykły piasek, w który podczas deszczu trzeba było chlapnąć (śmiech). Na hali było ciepło, przyjemnie, szybko się odnalazłem. I tak to się zaczęło.
Rozpoczął ją Pan w wieku 16 lat w drugoligowym AZS Koszalin, w którym spędził Pan łącznie 19 sezonów. Jak Pan wspomina ten okres?
Miałem chyba nawet mniej niż 16 lat. W moim mieście, w którym się urodziłem i czasami używam określenia – w „ukochanym klubie” – zaczynałem i można powiedzieć, że skończyłem.
W tym okresie miałem kilkuletnie wyjazdy, ale tak to w sporcie bywa. W tym czasie AZS był w innej klasie, natomiast ja grałem w kadrach wszystkich szczebli. Dostałem się do reprezentacji Polski, jako jedyny drugoligowiec byłem na igrzyskach olimpijskich w Moskwie. Niektórym moim kolegom z tamtejszej ekstraklasy się to nie udało, a postawiono właśnie na mnie. To był mój taki początek. Po igrzyskach zaczęła się przygoda wrocławska.
Jaka jest jej historia? Co było powodem zmiany Pomorza Zachodniego na Dolny Śląsk?
Moja przygoda z Wrocławiem zaczęła się dość nietypowo, bowiem przyjechali do mnie „emisariusze” czarną Wołgą, którą zostawili prawie w Jamnie pod Koszalinem, aby nie wzbudzać żadnych podejrzeń (śmiech). Przyszli na pieszo do mojego mieszkania, proponując grę w Gwardii.
Miałem kilka dni na zastanowienie. Doszedłem do wniosku, że może moja kariera po igrzyskach rozwinie się lepiej – i się nie myliłem. Rzeczywiście, wtedy grałem wielokrotnie w reprezentacji, jeździliśmy po całej Europie i przez to, w pewnym sensie Koszalin był znany w całej Polsce, bo pisano w gazetach i mówiono w telewizji, że zawodnik, który wywodzi się z Koszalina, odniósł jakiś sukces. Ta promocja tego miasta trwa, można powiedzieć już kilkadziesiąt lat, poprzez koszykówkę. To jest miła sprawa i bardzo się z tego cieszę.
Jednak w tym 1987 roku zdecydował się Pan na powrót w rodzinne strony. Czy było to za sprawą tego, że AZS powrócił na pierwszoligowe parkiety?
W Śląsku Wrocław proponowano mi przedłużenie kontraktu, ale wewnątrz czułem potrzebę powrotu do swojego rodzinnego miasta i klubu. Wróciłem, graliśmy kilka lat w ekstraklasie, i to pamiętają kibice, naszą walkę z wielkimi potęgami z tamtego okresu – Lechem Poznań, Zagłębiem Sosnowiec, czy Wisłą Kraków, w hali Gwardii, tak zwanym „Kurniku”, wypełnionym po brzegi.
To był jeden z najbardziej przyjemnych okresów, zarówno dla mnie, jak i dla kibiców z Koszalina. Gdy AZS awansował do pierwszej ligi, bo wówczas to był najwyższy szczebel rozgrywek, wróciłem do Koszalina.
Jak Pan ocenia tę decyzję z perspektywy lat?
Myślę, że w tym czasie, w 87 roku, w Śląsku Wrocław byłem na swojej pozycji jednym z najlepszych graczy w Polsce. Wtedy było kilku graczy na pozycji skrzydłowego. Byłem ja, Mieczysław Młynarski i dosłownie kilku kolegów na takim fajnym poziomie.
Trudno jest mi to w tej chwili ocenić. Gdybym został, może moja kariera potoczyłaby się inaczej. Może w ten sposób, że zdobyłbym kilka mistrzostw Polski ze Śląskiem, prawda? Być może z innym zespołem, bo były pomysły, że może zagrałbym w Lechu Poznań, Górniku Wałbrzych, czy w Wiśle Kraków, bo wtedy kilka klubów intensywnie o moją osobę zabiegało. Decyzja: powrót.
Ciężko stwierdzić co by było gdybym jednak został. Prawdopodobnie z powodów sportowych mógłbym osiągnąć większe sukcesy, może nie indywidualne, bo to w Koszalinie byłem trzykrotnym „królem strzelców” w ekstraklasie, lecz tam te medale, mistrzostwa czy wicemistrzostwa Polski byłyby seryjne, bo byli tacy gracze, którzy te medale zdobywali wielokrotnie.
Retro – wyjątkowe buty do basketu tylko w Sklepie Koszykarza >>
Był mecz w ekstraklasie, w którym rzucił Pan aż 73 punkty, z kolei rekord pobił Pan w trzeciej lidze notując 134 punkty! Dlaczego obecnie rzadkim zjawiskiem są tak wysokie indywidualne wyniki?
Te 73 punkty padły podczas meczu z Gwardią Wrocław na Hali Ludowej w najwyższej klasie rozgrywkowej. Przegraliśmy wtedy po dogrywce. W karierze każdego zawodnika, nie tylko w mojej, zdarzają się takie mecze, takie dni, kiedy zamkniesz oczy i wszystko wpada. I to był jeden z takich dni. Po prostu, co bym nie zrobił pod koszem, w ataku, wszystkie piłki były w środku.
Pamiętam, że wtedy kryli mnie Jerzy Binkowski oraz Mirek Borycza, którzy po meczu podeszli do mnie i powiedzieli, że po prostu to było niewiarygodne i nie dało się nic zrobić, aby mnie zatrzymać (śmiech). Tak było. Ten wynik, jest trzecim w historii polskiej koszykówki na poziomie ekstraklasy.
Ostatecznie, Pana buty zawisły na kołku w kołobrzeskim Milenium po sezonie 1996/97. Kariera zakończył Pan w wieku 42 lat. Jak udało się grać tak długo?
I też grałem wtedy całe mecze. Wiele osób zadało mi podobne pytanie. Wydaje mi się, że po prostu w swoim zawodowym życiu ustrzegłem się przed kontuzjami, powodującymi dłuższe wykluczenie z gry. Nie miałem nigdy zerwanych więzadeł krzyżowych, żadnych złamań, urazów kręgosłupa. Nigdy mi się to nie zdarzyło, a byłem naprawdę bardzo aktywnym i skocznym sportowcem. To był albo przypadek, albo szczęście, inaczej tego nie nazwę.
Miałem skręconą kostkę czy coś podobnego, bo takie rzeczy są nieuniknione w sporcie kontaktowym, jednak poważne kontuzje omijały mnie szerokim łukiem. Nigdy nie byłem w szpitalu. Jedyny zabieg, jaki miałem wykonywany, to korekta przegrody nosowej. Kiedyś jeden z lekarzy sportowych z Koszalina uznał, że powietrze wdycham jedną dziurką, a powinienem dwoma – może to pomóc podczas gry. Tak czy inaczej, po zabiegu nie było żadnej różnicy.
Przyczyną może było to, że cały czas powoli podnosiłem swój poziom, nie miałem dużych przerw, spadku fizyczności, przebytych operacji i większych kontuzji. Uniknąłem dochodzenia do siebie po takich przeżyciach, dzięki czemu miałem bez przerwy kontakt z koszykówką. Mój rozwój był stabilny, długi, a nie skokowy. Po tak długim czasie jestem przekonany, że to było kluczem do tego sukcesu.
Co charakteryzowało koszykówkę lat 80? Czym, Pana zdaniem, różniła się od tej dzisiejszej?
Fizyczność, szybkość, większa intensywność gry, dynamika, siła – to zmieniło się zdecydowanie. W tamtych czasach była stabilność zespołów. Składy był stałe, a nie zmieniane co sezon. Główna różnica między obecną koszykówką, a tą z ubiegłego wieku jest właśnie to. Nie ma obecnie czegoś takiego, jak kiedyś grupa zawodników w starej Wiśle Kraków, Spójni Gdańsk, Legii Warszawa, AZS Koszalin, Pogoni Szczecin, czy Zastalu Zielona Góra, która grała ze sobą w jednym klubie przez kilkanaście dobrych lat. Trenerzy w tych środowiskach też byli ci sami. To już się prawie w ogóle nie zdarza.
Wtedy też przegrywali spotkania, ale nie było zmian. To jest związane z tym, że wtedy finanse nie odgrywały aż tak znaczącej roli jak teraz. Był trochę inny marketing. To były po prostu środowiska grające w koszykówkę, wspierane przez inne źródła, bo nie było takich sponsorów jak teraz. Oczywiście, każdy chciał wygrać, ale nie było takiego nacisku. Nie było sytuacji, gdzie trener zostawał zwolniony po kilku przegranych spotkaniach.
Teraz nacisk jest związany bezpośrednio z finansami. Sponsorzy dając pieniądze na daną dyscyplinę żądają wyników, a jeśli ich nie ma, to żądają krwi. Tam liczyła się tylko koszykówka, a teraz ten sport opanował pieniądz. To jest według mnie zasadnicza różnica między tą a tamtą epoką.
Jak się zmieniała sama gra?
Koszykówka zmieniła się na pewno. Wiadomo, jest ten sam kosz, na tej samej wysokości, ta sama piłka i to samo boisko, lecz dynamika gry, taktyka, tempo, zmieniły koszykówkę diametralnie. Teraz jest bardzo duża intensywność grania i gracze, którzy są na boisku, przeważnie nie grają po 40 minut w ciągu jednego spotkania. Tacy gracze jak ja, grali wówczas po 40 minut.
Teraz ta rotacja jest dosłownie kilkuminutowa, ponieważ tempo akcji i dynamika koszykówki zwiększyła się bardzo. Tutaj szukałbym odpowiedzi na to pytanie.
Są gracze, którzy potrafią grać ponad 30 minut w jednym meczu, oczywiście. Osiągają rekordy, bo zdarza się, że w takim meczu rzucą nawet 35 punktów i to też jest świetny wynik. Inną sprawą jest NBA, w którym zawodnicy tacy jak Derrick Rose, który dopiero co zanotował na swoim koncie 50 „oczek” lub Klay Thompson, który oddał aż 14 celnych trójek- to już całkowicie inna bajka.
Uważa Pan, że mógłby zrobić taką samą karierę, gdyby urodził się Pan nieco później? Odnalazłby się Pan w dzisiejszych czasach na parkiecie?
Moja córka mówi: „Tato, jakbyś się urodził 30 lat później, to byś dopiero osuszył kilka klubów”. Może ma racje. Myślę, że jeśli urodziłbym się trochę w innych czasach, z tym samym zacięciem do uprawiania sportu…
Powiem jeszcze jedną ciekawą rzecz. Ja przez pewną grupę zawodników byłem nielubiany. A jaki był powód? Powodem było to, że zostawałem po każdym treningu i ćwiczyłem rzuty, trenowałem indywidualnie. „On dlatego zostaje, zdobywa tyle punktów, ponieważ idzie na gazetę”.
W tamtych czasach wyróżnianie i wybijanie się nie było zbyt popularne i nie było odbierane w taki sposób jak teraz. Byłem trochę inny. Cały czas dążyłem do tego, aby ciężej nad sobą pracować. Po każdym meczu nie mogłem spać. Gdy moja drużyna przegrała, szukałem przyczyny, dlaczego przegraliśmy, co można było zrobić inaczej, dlaczego to ja nie zagrałem na tyle dobrze żebyśmy wygrali.
Natomiast jeśli wygraliśmy, to też nie spałem przez całą noc. Wtedy z kolei, zastanawiałem się co jeszcze mogłem zrobić, poprawić, więc w każdych kolejnych treningach starałem się nad tym pracować. Może muszę oddać 300 rzutów zamiast 200 po treningu, bo w poprzednim meczu pięciu nie trafiłem. Ta samokontrola była u mnie bardzo duża.
Pamela Wrona, @PulsBasketu
* II część rozmowy z Leszkiem Dolińskim już za kilka dni – m.in. o współczesnym AZS Koszalin, problemach w aktualnym sezonie oraz trenerze Draganie Nikoliciu.
adidas Dame D.O.L.L.A. – w takich butach szaleje Damian Lillard! >>