PRAISE THE WEAR

Marcin Salamonik: Liczą się tylko zwycięzcy

Marcin Salamonik: Liczą się tylko zwycięzcy

– Nie może być tak, że cała liga wie o problemach finansowych danego klubu, zawodnicy mówią o tym głośno, mają to udokumentowane, a klub i tak dostaje licencję, gra dalej i swoje długi pogłębia – mówi Marcin Salamonik, weteran polskich parkietów, obecnie zawodnik Księżaka Syntex Łowicz.

Marcin Salamonik / fot. TBV Start Lublin

Nike Kyrie 5 “Bred” –  w takich butach się teraz gra! >>

Pamela Wrona: Zawód – koszykarz. Pozornie wydaje się, że życie sportowca jest niezwykle łatwe. Jak to tak naprawdę wygląda z perspektywy zawodnika?

Marcin Salamonik: Zaczynając od tego jak wygląda mój dzień – zarówno w dniu treningu, jak i w dniu meczu, wygląda bardzo podobnie. Klasycznie rano jem solidne śniadanie, około godziny 9.30- 10.30 mam pierwszy trening. W dniu meczu przed rannym rozruchem spotykamy się na wideo, aby omówić zagrywki przeciwnika oraz poszczególnych zawodników. Po rannym treningu jest czas na obiad i odpoczynek. Wieczorem drugi trening lub mecz.

W dniu meczu musimy być w hali minimum 1,5 godziny przed rozpoczęciem. Wiadomo, że każdy zawodnik ma swoje „rytuały meczowe”, szczęśliwe rzeczy i tak dalej. Ja na przykład nigdy nie golę się w dniu meczu, ani dzień przed, a na obiad „przedmeczowy” zawsze jemy z żoną to samo. Jeśli zagram dobry mecz w jakichś skarpetkach, butach lub getrach to automatycznie stają się one meczowymi i używam ich tylko na nie – oczywiście piorę je w międzyczasie (śmiech).

Co do liczby treningów, szczególnie tych rannych, jest to zależne od trenera i ligi, w której się gra. Są znaczne różnice. W ekstraklasie jest ich zdecydowanie więcej, choć miałem trenera w pierwszej lidze, u którego mieliśmy tylko jeden dzień rano wolny. Zdarzają się również trenerzy, którzy liczbę treningów uzależniają od wyniku ostatniego meczu. Zagraliśmy dobry mecz, było zwycięstwo – spotykamy się we wtorek wieczorem. Mecz przegrany, treningi już od poniedziałku rano.

Zdarzały się sezony, gdzie nawet nie zauważaliśmy przejścia z okresu przygotowawczego na okres ligowy. Cały czas na pełnych obrotach i taka sama liczba treningów. Dochodzą jeszcze do tego meetingi wideo z analizą ostatniego rozegranego meczu oraz najbliższego przeciwnika. Są zazwyczaj trzy takie spotkania w tygodniu przed treningiem.

W tygodniu między treningami oczywiście są typowe sprawy rodzinne, odprowadzanie synów do przedszkola przed rannym treningiem oraz odbieranie ich po (choć ostatnio z powodu mojego wyjazdu do Łowicza obowiązek ten przeszedł na moją żonę), zajęcia i spędzanie z nimi wolnego czasu, którego nie ma wiele. Dzień jest dosyć intensywny, szczególnie przy dwóch treningach dziennie.

Między treningami znalazłeś jeszcze czas na bycie trenerem…

Od kilku miesięcy prowadzę dodatkowo treningi z dziewczynkami z klubu UMKS Księżak Łowicz. Jest to dla mnie całkowicie nowe doświadczenie. Na wiele spraw trzeba patrzeć od tej drugiej strony. Dopiero teraz widzę, jaka jest to ciężka praca i z czym praca trenera się wiąże.

Mam jednak nadzieję, że będę mógł kontynuować w przyszłości pracę jako trener i po zakończeniu gry w koszykówkę zostanę w niej w takiej właśnie roli.

Jakie wyrzeczenia wiążą się z profesjonalną grą w koszykówkę?

Głównym wyrzeczeniem jest to, że praktycznie od sierpnia do maja wszystko jest podporządkowane koszykówce. Cały tydzień to tak naprawdę treningi, mecze, meetingi wideo, odnowa biologiczna – w domu jestem tak naprawdę gościem. W ciągu tygodnia z żoną mijaliśmy się praktycznie w drzwiach. Żona wracała z pracy, a ja wychodziłem na drugi trening.

Dopiero późnym wieczorem mogliśmy spokojnie usiąść i spędzić wspólnie czas. Nie ma często mowy o zwykłym wyjściu do kina czy do restauracji, o wyjeździe weekendowym nie wspomnę.

Są też sytuacje, gdzie rozłąka z rodziną jest dłuższa, gdy trzeba wyjechać w Polskę, a nie ma możliwości z różnych powodów jechać razem. Wiele lat jeździliśmy całą rodziną, więc tego problemu nie było, ale niestety w tym sezonie trzeba było podjąć taką decyzję. Nie jest to niestety zbyt komfortowa sytuacja i to moim zdaniem jest największym wyrzeczeniem.

Tylko żeby ktoś nie stwierdził, że narzekam, bo zaraz pojawią się głosy, że można iść do normalnej pracy. Od samego początku wiedziałem z czym wiąże się granie w koszykówkę. W pewnym momencie trzeba po prostu stanąć przed wyborem, czy chce się grać, trenować i czy jest się w stanie żyć w taki sposób, bardzo często na przysłowiowych walizkach- a to wbrew pozorom łatwe nie jest.

Nigdy nie wiadomo tak naprawdę gdzie się wyląduje w kolejnym sezonie. Niejednokrotnie trzeba być przygotowanym na zmianę klubu w trakcie sezonu. Ja na szczęście tylko raz miałem taką sytuację, gdy przechodziłem z ŁKS-u do Krosna. Dwa dni przed zamknięciem okienka okazało się, że zmienię barwy klubowe. Trener Radović chciał, abym stawił się jak najszybciej na treningu, więc miałem niespełna dzień na spakowanie wszystkich rzeczy i dojechanie do Krosna. Do dzisiaj zastanawiam się jakim cudem to wszystko zmieściło się do Golfa (śmiech). Pamiętam, że jechałem na jedno lusterko – resztę zasłaniały torby z rzeczami, sprzętem, telewizor.




Są też inne wyrzeczenia…

Dieta – kolejny ważny aspekt, tym bardziej w życiu sportowca. Tutaj zdecydowanie trzeba w siebie zainwestować. Dobrej jakości pożywienie, jak najmniej przetworzone, wysokiej jakości suplementy. Ubolewam, gdy niektóre kluby po rozegranym meczu lądują z drużyną w McDonald’sie. Nie ukrywam, że czasem dobrze jest zjeść coś „niezdrowego”, ale niezbyt często.

Kolejne wyrzeczenia, z którymi się trzeba liczyć, to czas Świąt, szczególnie w ekstraklasie. Mecze dzień przed Wigilią, 27 grudnia albo 2 stycznia, zaraz po Nowym Roku. Nie ma mowy o zabawie sylwestrowej czy całkowitym luzie przy świątecznym stole. Zdarzało się, że żona przyjeżdżała po mnie kilkaset kilometrów na mecz wyjazdowy, abyśmy Wigilię mogli spędzić razem.

W pierwszej lidze tej przerwy między Świętami jest więcej, aczkolwiek trenerzy wykorzystują ten czas na mocniejsze treningi przed drugą częścią sezonu.

Wakacje – ktoś by pomyślał, że po 9 miesiącach kończy się sezon i leżymy „do góry brzuchem”. Niestety tak nie jest. Fakt, zaraz po sezonie może i tak jest, bo po tylu treningach i meczach (i niekiedy ciężkich play-offach) człowiek nie myśli o niczym innym.

Czasami jakieś wakacje z rodziną i bezpośrednio po tej chwili wolnego zaczynam solidną odnowę biologiczną, rehabilitację i treningi. Wynajmujemy ze znajomymi halę sportową, spotykamy się na orlikach, robimy regularne treningi na siłowni, niejednokrotnie z trenerem personalnym – Łukasz Ogórek – pozdrawiam! Wszystko po to, aby dobrze zregenerować się po ciężkim sezonie i być w pełni przygotowanym do nowego. Świadomy sportowiec nie może sobie pozwolić na 3 miesiące leżenia. Formy trzeba pilnować na bieżąco.

Wielu ludzi uważa, że uprawianie jakiegoś sportu to tylko 1,5 – 2 godzin dziennie treningu, a resztę dnia zawodnik spędza na fotelu przed telewizorem. Pozory mylą. Niejednokrotnie będąc teoretycznie na miejscu, byłem na pełnych obrotach od godziny 6:30 do 23:00.

Nieraz wracaliśmy o piątej nad ranem z meczu wyjazdowego i tego samego dnia na 10-11 musiałem już być w hali. Następnie wracałem do domu i po krótkiej przerwie szedłem na kolejny trening. Tutaj nie było szans na jakąkolwiek regenerację, a nie ukrywajmy, jest ona niesamowicie ważna.

Są też zawodnicy, którzy łączą granie z pracą zawodową. To dopiero wymaga poświęcenia. 8 godzin lub więcej w pracy, po czym idą na trening i dopiero wieczorem wracają do domu. Praktycznie cały dzień na nogach i tak przez 9-10 miesięcy. Warto dodać, że mało który zawodnik ma pensje z grania bez żadnej przerwy…

Trochę przypomina mi to 3 lata mojego życia, gdy oprócz zawodowego uprawiania sportu podjąłem studia. W domu byłem tylko aby przenocować. Na 8 rano zajęcia na uczelni, 10:00 trening, następnie powrót na uczelnię, a w międzyczasie wpadałem „przelotem” (po silnych namowach żony) na 10-15 minut do domu, aby zjeść coś ciepłego, wracałem na uczelnię, potem na wieczorny trening. W międzyczasie miałem praktyki zawodowe, jakie musiałem zaliczyć.

W takich butach finały NBA wygrywał Kevin Durant! >>

Co, Twoim zdaniem, jest jej największą bolączką dla zawodowego koszykarza?

Niestety, kwestie finansowe to jeden z większych problemów w polskiej koszykówce. Wielu prezesów uważa, że 2 -3 miesięczne zaległości to nic wielkiego i jest to normalna rzecz. Nie interesuje ich to, że zawodnicy maja rachunki, kredyty do opłacenia, rodzinę na utrzymaniu. Niektórzy zawodnicy mają założoną działalność na siebie, a co za tym idzie – trzeba odprowadzić od wystawionej faktury składki względem ZUS, US..

Kluby podpisują zbyt często kontrakty nie mając pokrycia finansowego, albo mają tylko “obiecane” pieniądze od sponsora. Nie może być tak, że cała liga wie o problemach finansowych danego klubu, zawodnicy mówią o tym głośno, mają to udokumentowane, a klub i tak dostaje licencję, gra dalej i te długi pogłębia. Następnie dostaje transze z miasta lub od sponsora na bieżącą działalność, a spłaca z tego stare zaległości, przez co nie ma środków na bieżące wypłaty dla zawodników.

Jeszcze gorsza sytuacja jest wtedy, gdy klub ma zaległości wobec zawodników, którzy grają dla niego już dłuższy czas i podpisują nagle kogoś nowego. O takich rzeczach głośno się nie mówi, ale wszyscy o tym wiedzą.

Dla mnie są to chore sytuacje i jest to zachowanie nie fair w stosunku do zawodników. Jeżeli kogoś nie stać na grę w danej lidze, to nie powinno go tam być. Nie można przyzwalać na granie na kredyt, bo robi się z tego pętla, która z czasem coraz mocniej zaciska się na szyi klubu, w rezultacie doprowadzając go do upadku. Dla gracza w takiej sytuacji odzyskanie pieniędzy jest niemożliwe.

Marcin Salamonik, fot. Przemysław Gąbka

W niższych ligach i mniejszych miastach problemy narastają?

Kluby zbyt często uzależnione są od jednego źródła – fundusze daje tylko miasto albo tylko jeden sponsor. Sponsor się wycofa i mamy problem. Zanim znajdzie się kolejny to klub tonie w już długach. Póki miasto daje pieniądze to wszystko jest w porządku… Przychodzą wybory, zostaje wybrany nowy prezydent, burmistrz, który akurat uważa, że takich pieniędzy na sport nie będzie przeznaczał i zaczynają się schody. To są autentyczne przypadki.

Inny temat, niestety bardzo lubiany w niższych ligach, to ucinanie lub zamrażanie pieniędzy. Drużyna przegrywa kilka meczów i od razu pojawia się temat cięć. Niektórzy myślą, że jak zabiorą część wypłaty, to drużyna nagle zacznie grać i wygrywać. Nic bardziej mylnego. Zabieranie pieniędzy nie jest motywacją.

Bardzo często kwota kontraktu rozbita jest na pensje oraz na premie. Zawodnik dostaje miesięczną pensję nie tylko za mecze, ale przede wszystkim za treningi, za uczestnictwo w różnych akcjach marketingowych klubu itp. Za pojedyncze mecze lub za konkretny wynik sportowy na koniec sezonu zawodnicy mają zazwyczaj wpisane premie i przegrywając mecze tracą już część składową kontraktu.

W normalnej pracy też jest przecież taki system płacenia, że pracownik otrzymuje pensję i premie za konkretny wynik. Jeżeli pracownik nie wyrobi normy nałożonej przez szefa to co prawda nie dostaje premii, ale z podstawowej pensji szef mu nie zabiera pieniędzy. Niektórzy nie myślą takimi kategoriami, a sportowiec to zawód jak każdy inny.




Mówiliśmy o wyrzeczeniach i pieniądzach. Ale ważnym elementem w tej układance są kibice. Jak reagujesz na niektóre zachowania, nieprzyjemne sytuacje i niekiedy brak zrozumienia?

Kibice zawsze będą oczekiwać zwycięstw od swojej drużyny i nie ma się im co dziwić. Przychodzą na mecze spędzić miło czas, płacą za bilet i oczekują wygranej.

Wiadomo, że w każdym klubie kibice różnią się od siebie. Są zespoły, gdzie ludzie przychodzą po prostu obejrzeć mecz, nie angażując się w doping, jest to da nich forma rozrywki taka jak na przykład wyjście do kina.

Ale są też kluby, gdzie kibice żyją koszykówka w pełnym znaczeniu tego słowa. Kibice są fanatykami klubu, robią niesamowite oprawy na meczu, są bardzo często 6. zawodnikiem drużyny. W takich miastach zawodnicy są rozpoznawalni, kibice utożsamiają się z nimi.

Pamiętam czasy gry w ŁKS-ie. Atmosfera na meczach nie do opisania! Na starej hali, jeszcze pod trybuną stadionu, potrafili zrobić taki hałas i taki doping, że włos jeżył się na głowie. Na nas działało to bardzo pozytywnie. Dawało niesamowitego kopa. Natomiast drużyny, które do nas przyjeżdżały już na rozgrzewce były stłamszone tym wszystkim. Widać było, że gra dla nich na naszej hali nie należała delikatnie mówiąc do przyjemnych (śmiech).

W sezonie, w którym awansowaliśmy do ekstraklasy prawdziwy popis kibice dali w decydujących meczach z Dąbrową Górniczą. Po dwóch porażkach na wyjeździe to oni ponieśli nas do kolejnych wygranych. Najpierw zgotowali prawdziwe piekło przyjezdnym podczas dwóch meczów w Łodzi, natomiast na piąty decydujący mecz pojechało 5 autokarów kibiców plus kilkadziesiąt prywatnych samochodów. Graliśmy praktycznie u siebie!

Bardzo podobny klimat, jeżeli chodzi o kibiców, jest w Wałbrzychu. Tam Górnik to religia. Wiem co mówię, bo jestem wychowankiem tego klubu. Ludzie noszą barwy klubowe z nieopisaną dumą, od małego dziecka wpajana jest miłość do klubu. Kibice tam są bardzo wymagający, zawsze chcą by klub grał o jak najwyższe cele, bez względu na to, w której lidze akurat Górnik się znajduje. Nigdy nie wybaczają odpuszczania, braku walki i zaangażowania przez całe spotkanie, ale potrafią też zrobić niesamowita, gorącą atmosferę podczas meczu. Nieważne czy u siebie, czy na wyjeździe. Jeżdżą za swoim zespołem po całej Polsce.

Zawodnicy muszą zwracać uwagę na takie rzeczy i pamiętać o tym wychodząc na boisko, szanować i doceniać to, że ktoś jedzie przez całą Polskę po to, żeby wspomóc swoją drużynę.

Oczywiście jest też druga strona medalu przy takim fanatyzmie. Były sytuacje w jednym klubie, gdzie zawodnicy po porażkach musieli się tłumaczyć kibicom, wysłuchiwać przeróżnych epitetów pod swoim adresem czy nawet gróźb. To już jest gruba przesada.

Ja osobiście uwielbiam grać w halach, gdzie wszystkie miejsca są zajęte, nie ma gdzie wcisnąć szpilki, a kibice gorąco kibicują przez cale spotkanie. Nienawidzę natomiast spotkań w wielkich halach, gdzie jest kilkanaście tysięcy miejsc, a przyszło zaledwie kilkaset osób. Klimat typowo piknikowy.

Inna sprawa jest taka, że kibice bardzo często nie wiedzą, co się dzieje w drużynie, czy wszyscy są zdrowi, czy trenowali przed spotkaniem, czy grają z jakimś urazem, bo mimo wszystko zawodnik ten chce pomóc drużynie. Nie pomyślą, że może zawodnik nie ma wypłaty od kilku miesięcy. Mecz może wtedy nie wyjść, a zawodnik słyszy z trybun nieprzyjemne epitety.

W jakim miejscu, według Ciebie, jest Polska koszykówka?

Wydaje mi się, że nie ma jednego problemu w naszej koszykówce. Tak jak nie ma złotego środka, dzięki któremu wszystko będzie OK.

Dwa najważniejsze, moim zdaniem to sprawy organizacyjne oraz brak szkolenia młodzieży. Kluby przestały zwracać uwagę na szkolenie młodych zawodników. Wygrywa zasada sprowadzania gotowych graczy z zagranicy, często tuż po średniej klasie uczelni w USA lub anonimowych z Serbii, Litwy i tak dalej.

Brakuje napływu „świeżej krwi” do drużyny seniorów. Zawodników, którzy weszliby do pierwszego zespołu i w miarę krótkim czasie staliby się pełnoprawnymi członkami drużyny. W ekstraklasie przewijają się praktycznie te same nazwiska od dłuższego czasu. Co więcej, trenerzy boją się stawiać na młodych zawodników, bo oczekuje się od nich wyniku tu i teraz.

Nie ma długofalowego systemu pracy. Projekty takie jak kiedyś – Polonia 2011 czy Asseco, które grało praktycznie samymi Polakami w ekstraklasie są niestety wyjątkami. Bardzo fajny projekt stworzył teraz Marcin Gortat, który otwiera szkoły koszykarskie w różnych miastach. Takich inicjatyw powinno być jak najwięcej, trzeba zachęcić dzieci do koszykówki, ale trzeba też potrafić nimi pokierować w taki sposób, aby w wieku 17-18 lat byli już gotowi do wejścia w seniorską koszykówkę. U nas zawodnik ma 25 lat i dalej uważa się go za „młodego perspektywicznego”.

Faktem jest, że młodzi zawodnicy kończąc wiek juniora nie są gotowi do gry w seniorach, nie mówiąc już o ekstraklasie. W rozgrywkach juniorskich są bardzo duże różnice poziomów. Jest kilka drużyn, które dopiero w finale są w stanie poczuć co to jest rywalizacja, a takich spotkań powinno być jak najwięcej. Wcześniej wygrywają mecze różnicą 50 punktów, a finały rozgrywane są raz w roku. Trochę mało.

Znajomy, który był już pod koniec swojej kariery opowiadał mi kiedyś taką historię sprzed treningu: podchodzi do niego młodszy zawodnik w wieku 20 lat i prosi go o to, żeby ten mu odpuścił podczas treningu, żeby celowo unikał gry „1 na 1” pod koszem, żeby nie szedł na zbiórkę ofensywną, jak on go kryje. Wiem, że nie można tego jednego przykładu traktować ogólnikowo, ale to też pokazuje jakie podejście co niektórzy młodzi mają do treningu i do koszykówki. Ja szybciej spaliłbym się ze wstydu, niż kiedyś powiedział coś takiego do starszego zawodnika.




Wracając do korzeni – co w ogóle skłoniło Cię do rozpoczęcia przygody z koszykówką?

Przygoda to bardzo dobre słowo. Kariera to za dużo powiedziane. Karierę zrobił Marcin Gortat grając tyle lat w NBA (śmiech).

Treningi zacząłem już w podstawówce. Moim pierwszym klubem był Basket Świdnica u trenera Henryka Zająca. Chodziłem do klasy sportowej o profilu koszykarskim. W ramach lekcji wychowania fizycznego mieliśmy normalne treningi, a po szkole zajęcia z klubu.

Basket Świdnica już dziś nie istnieje, ale kilku chłopaków z tamtego okresu jakiś czas temu reaktywowało koszykówkę w Świdnicy i jako Polonia Prakto Świdnica grają obecnie w 3 lidze. Szczególne uznania dla mojego przyjaciela – Andrzeja Słobodziana, który odpowiada od samego początku za rozwój klubu. Wykonuje naprawdę kawał dobrej roboty.

Na poważnie wszystko zaczęło się w Górniku Wałbrzych, gdy trener Grzegorz Chodkiewicz wziął mnie do pierwszej drużyny. Górnik grał wtedy w pierwszej lidze, gdzie mogło być dwóch obcokrajowców w składzie. W Wałbrzychu były wtedy bardzo ambitne plany. Ściągnięto wielu bardzo dobrych zawodników. Zacząłem trenować z takimi zawodnikami jak Mariusz Sobacki, Krzysiek Mila, Arkadiusz Osuch oraz kilku zawodników z Górnika, na których zawsze patrzyło się tylko z trybun. To było uzupełnione wspomnianymi wcześniej obcokrajowcami.

Dla młodego zawodnika kopalnia wiedzy i inspiracji. Wykorzystywałem każdą sekundę treningu na podpatrywanie różnych manewrów, zachowań tych zawodników w ataku lub w obronie. Niestety, w pewnym momencie coś się zaczęło psuć. Pojawiły się problemy finansowe i zespół rozpadł się w trakcie sezonu. Kończyliśmy go grając praktycznie samymi wychowankami.

Jeszcze dwa sezony spędziłem w Górniku grając w drugiej lidze, gdzie też trzonem zespołu byli miejscowi zawodnicy. Wałbrzych kiedyś miał bardzo dobry system szkolenia młodzieży. Na każdym treningu pojawiało się około 20 zawodników w każdej grupie – od kadeta do juniora starszego. Trenerzy: Krzykała, Rytko, Kiełbik byli stworzeni do takiej pracy.

Pamiętam, że chodziliśmy bardzo często na 2 treningi pod rząd. Najpierw mieliśmy trening juniorów, a później razem z Rafałem Glapińskim pędziliśmy od razu na trening seniorów. Rafał wtedy był już weteranem, jeżeli chodzi o trenowanie z „pierwszym zespołem” – zaczął tam trenować gdy miał 15 lat.

Były też takie sytuacje, kiedy wracaliśmy z pierwszym zespołem z meczu ligowego o 7 nad ranem, a o 9 był już wyjazd na mecz juniorów. Wchodziłem do domu, przepakowywałem torbę i szedłem na zbiórkę.

Zwiedziłeś spory kawałek kraju…

Po Górniku Wałbrzych zaczęła się moja tułaczka po Polsce – Alba Chorzów, ponownie Górnik Wałbrzych, Sokół Łańcut, Krosno, Tychy, ŁKS Łódź, drugi raz Krosno, Lublin, Gliwice i teraz Łowicz. Trochę tych klubów było.

Większość z nich wspominam bardzo dobrze. Finały z Krosnem i Gliwicami, gdzie nikt nie stawiał nas w roli faworytów nawet w pierwszej rundzie play- off. Półfinał z Sokołem Łańcut, gdzie też trochę krwi napsuliśmy przeciwnikowi. Najbardziej jednak w pamięci utkwiło mi – i będę pamiętał o tym bardzo długo- awans do ekstraklasy z Górnikiem Wałbrzych i ŁKS-em.

Do dzisiaj pamiętam sytuację z Wałbrzycha. W półfinale przegraliśmy dwa pierwsze mecze u siebie. Sytuacja tragiczna to mało powiedziane. Na ostatnim treningu przed wyjazdem przyszli do nas kibice i wywiesili wielki transparent zrobiony chyba z prześcieradła – jak dobrze pamiętam – z napisem ” MY WIERZYMY, A WY?”

Do tego sytuacja sprzed hali w Inowrocławiu – wysiadamy z autokaru, a do hali wnoszone są oficjalnie skrzynki z wódką, patery z jedzeniem, kartony z okolicznościowymi koszulkami, pod sufitem zawieszony wielki balon z konfetti- widać było, że cały Inowrocław był przygotowany na świętowanie awansu, tak jakby było już 3 – 0 dla nich.

Trener Czerniak jak to zobaczył – dostał przysłowiowej białej gorączki (śmiech). W nas ciśnienie podniosło się też bardzo wysoko. W szatni trener przyszedł i powiedział, że mamy zrobić wszystko, żeby wygrać dzisiejsze spotkanie. Choć mieliby nas znosić z boiska, nie możemy pozwolić im na wygranie serii 3- 0 i świętowanie awansu już dziś.

Trzeci mecz to była jedna wielka wojna nerwów! Całe spotkanie było na styku. O wyniku decydowała ostatnia akcja meczu. Sportino miało piłkę i rzut na zwycięstwo, ale nie dali rady. Po tamtym meczu dostaliśmy nowe życie. Czwarty mecz wygraliśmy już na spokojnie, a to co się działo przed i w trakcie ostatniego… Jeszcze dziś, jak o tym komuś opowiadam, to ciarki mnie przechodzą.

Bilety rozeszły się dosłownie w 5 minut. W Wałbrzychu zapanowało totalne szaleństwo przed tym meczem. Hala dwie godziny przed meczem była już pełna – rzekłbym – pękała w szwach. Ludzie siadali na schodach, pomiędzy rzędami – wszędzie, gdzie była choć odrobina miejsca. Ochroniarze w pewnym momencie przestali sprawdzać bilety i wpuszczali po prostu każdego.

Kibice pokazali wtedy – skąd wzięła się nazwa „wałbrzyski kocioł”. Wygraliśmy ostatni mecz, wygrywając całą serię, w co 1,5 tygodnia wcześniej naprawdę mało kto wierzył. Po meczu ulice w Wałbrzychu były biało- niebieskie…

Jak odebrałeś aż taki duży przeskok – PLK w poprzednim sezonie w dużym mieście, rywalizacja z najlepszymi, a kilka miesięcy później 1. liga i Łowicz?

Jest duża różnica jeżeli chodzi o poziom rozgrywek, sprawy organizacyjne w klubach… Ale gra w pierwszej lidze to nie jest dla mnie nowość. Spędziłem w niej wiele sezonów. Znam specyfikę tej ligi, czy zawodników, także nie traktuje tego jak jakiegoś spadku. Wiadomo, że fajnie byłoby zostać na tym najwyższym szczeblu, ale jestem teraz w Łowiczu i staram się grać jak najlepiej potrafię, zarówno dla klubu i kibiców.

To już Twój 15 sezon na polskich parkietach. Czego nauczyła cię koszykówka przez tyle lat grania?

Koszykówka, jak zresztą każdy inny sport, uczy przede wszystkim charakteru. Uczy tego, że nigdy nie można się poddawać i trzeba zawsze walczyć do samego końca. Sport pokazuje niejednokrotnie, że nie ma sytuacji bez wyjścia.

Koszykówka nauczyła mnie także samodzielności. Po szkole podstawowej wyjechałem z rodzinnego miasta od swoich rodziców. W wieku 20 lat mieszkałem sam kilkaset kilometrów od domu. Koszykówka uczy też współzawodnictwa, radzenia sobie w wielu stresowych sytuacjach. Uczy przede wszystkim pokory. Pokazuje, że nie ma drogi na skróty, że nigdy nie można się cieszyć z wygranej, dopóki mecz albo cała rywalizacja nie jest zakończona… Że tylko ciężką pracą można dojść naprawdę daleko. Trzeba zawsze patrzeć realnie na życie i nie bujać w obłokach.

Trener Mieczysław Młynarski, który był wybitnym zawodnikiem na skalę światową, zawsze powtarzał nam, że liczą się tylko zwycięzcy, że kibice pamiętają tylko tych, którzy zdobywają złote medale i pierwsze miejsca. I to jest prawda. Trzeba zawsze dążyć do doskonałości i do perfekcji.

Ja zawsze będę uważał, że sport, nieważne jaki, jest idealny dla dzieci, dla ich rozwoju fizycznego, ale również psychicznego. Sport w każdej postaci jest w stanie dać nam bardzo wiele.

Pamela Wrona, @Pamela_Wrona

Nike Kyrie 5 “Bred” –  w takich butach się teraz gra! >>




Autor wpisu:

POLECANE

tagi

Aktualności

16 lat i… koniec. Tyle musieli czekać kibice z Bostonu na kolejne mistrzostwo swojej ukochanej drużyny. Dokładnie w tym dniu w 2008 roku Celtics zdobyli swoje ostatnie mistrzostwo. Przyznać trzeba jednak, że tym razem zrobili to w wielkim stylu, ponosząc w tych Playoffs tylko trzy porażki. Finał z Dallas, który miał być bardzo zacięty, skończył się tak zwanym „gentleman sweep”, czyli 4:1.
18 / 06 / 2024 12:31
– Koszykówka to moja ucieczka od codzienności – przyznaje koszykarz Mateusz Bręk, u którego sukcesy sportowe w ostatnim czasie przeplatały się z trudnymi doświadczeniami poza parkietem. Kogo dziś widzi? – Po prostu chyba szczęśliwego człowieka, który cieszy się tym, że mógł spotkać się w kawiarni i porozmawiać o życiu – odparł, dodając później, że rozmowa ta była pewnego rodzaju formą terapii.

Zapisz się do newslettera

Bądź na bieżąco z wynikami i newsami