REDAKCJA

Marcin Stefański: Sopot – moje miejsce na ziemi

Marcin Stefański: Sopot – moje miejsce na ziemi

Piotr Alabrudziński rozpoczyna cykl rozmów z postaciami - zawodnikami, trenerami, działaczami - na szczególnie długo związanymi z jednym klubem w PLK. Na początek Marcin Stefański, wieloletni zawodnik, a obecnie trener Trefla Sopot.
Marcin Stefański, fot. A. Romański, plk.pl

PZBUK – kursy i transmisje meczów NBA! >>

Piotr Alabrudziński: Przed przyjazdem na Pomorze grał Pan w drużynach z Dolnego Śląska. 

Marcin Stefański: Tak. Najpierw był to Śląsk Wrocław, później Górnik Wałbrzych, z którego w trakcie sezonu odszedłem z powodu braku płatności, i przez 3 miesiące Turów Zgorzelec. Tak więc 2 sezony byłem we Wrocławiu, jeden przejściowy w Wałbrzychu i Zgorzelcu, a resztę kariery spędziłem w Treflu Sopot. 

Czy w tamtym momencie spodziewał się Pan tego, że wybiera klub, w którym pozostanie przez tak długi czas? 

Zupełnie się tego nie spodziewałem, tym bardziej że byłem już dogadany z Polonią Warszawa. Byliśmy już po słowie, miałem nawet podpisywać umowę, ale dostałem świetną propozycję z Trefla Sopot i tak rzutem na taśmę wylądowałem na Pomorzu. W tamtym momencie jednak nie myślałem, że uda mi się w jednym klubie spędzić 10 sezonów. Nie miałem takiego zamiaru, nie nastawiałem się na to. Samo z siebie tak wyszło. 

Co w takim razie było największym plusem otrzymania oferty i gry w Sopocie? 

Mój pierwszy sezon w Treflu to czas, w którym byliśmy drużyną po kilku mistrzostwach, ale zbudowaną na nowo. W klubie panowała zawsze dobra atmosfera. W kolejnych sezonach plusem była gra w Ergo Arenie. Obecnie jest ona jedną z najlepszych hal w Polsce, a wtedy była czymś zupełnie nowym, nie było tak dużych obiektów w Polsce. 

Jeśli zaś chodzi o samą organizację bardzo podobało mi się to, co również teraz staram się kontynuować, czyli stawianie na Polaków, zarówno doświadczonych, jak i młodych. To nie jest tak, że w jednym sezonie stawiamy na Polaków, w innym na młodzież, a rok później opieramy się na obcokrajowcach. Mamy kontynuację projektu, w którym kluczowe role odgrywają Polacy. To mi się bardzo podoba. Poza tym Sopot to piękne miejsce do życia. 

Do samego miasta jeszcze wrócimy, ale Pana zdaniem ma ono duże znaczenie przy podpisywaniu kontraktów przez zawodników? 

Kilkanaście lat temu na pewno większe niż teraz. Polska i polskie miasta od tego czasu bardzo się rozwinęły, jednak myślę, że Sopot jako miejsce wciąż jest magnesem przyciągającym, żeby tu być i grać. 

Pierwszy Pana sezon w Treflu był jednocześnie pierwszym sezonem tego klubu po podziale i przenosinach do Sopotu. Kibice od razu zaczęli wspierać nową ekipę? 

Nie wiem jak wyglądało to wcześniej, ilu fanów miał Prokom, ale wydaje mi się, że kibice szybko się podzielili. Część została w Gdyni, część przyszła do Sopotu. Myślę też, że bardzo szybko zaufali nam jako drużynie, bo zaczęli pojawiać się na meczach w większej ilości. Było to pewnie spowodowane naszymi dobrymi wynikami. 

Sezon zakończyliśmy na 4 miejscu, a przecież byliśmy drużyną zbudowaną na ostatnią chwilę. Mało kto w nas wierzył, pod względem budżetu nie byliśmy potentatem, a graliśmy fajną koszykówkę, mieliśmy w składzie ciekawych Polaków, kilku dobrych obcokrajowców jak Gintaras Kadziulis czy Cliff Hawkins. Tym zaskarbiliśmy sobie sympatię widzów i z czasem wypałniali oni Halę Stulecia w komplecie. 

Skoro o frekwencji mowa, miał Pan okazję grać w meczu z rekordową jak do tej pory dla PLK liczbą kibiców obecnych w hali. Jakie to uczucie dla zawodnika grać przed ponad 10 tysiącami fanów? 

Ergo Arena dała mi dwa wspomnienia, które pozostaną ze mną na zawsze. Jedno z nich, świeższe, to moje pożegnanie, czyli mecz z Polskim Cukrem Toruń, w którym symbolicznie zagrałem pierwsze 3 sekundy. Drugim, choć wcześniejszym, jest właśnie wspomniany mecz derbowy z kwietnia 2012. Co prawda przegraliśmy wtedy po dogrywce, ale to było duże przeżycie i zawsze dobrze by było grać przy takiej publiczności. 

Wcześniej we Francji grałem przy ok. 6 tysiącach kibiców, ale te ponad 10 tysięcy to był rekord. Życzę tak zapełnionych trybun każdemu sportowcowi. 

Kibiców koszykówki w Trójmieście na szczęście nie brakuje. Potrafi Pan sobie wyobrazić scenariusz, w którym będą oni wspierać jeden klub, bo dojdzie do scalenia Asseco Arki oraz Trefla i dalszej wspólnej historii? 

Nigdy nie mów nigdy. Trudno powiedzieć, co przyniesie przyszłość. W Trójmieście jest na pewno miejsce na 2, a może nawet 3 kluby koszykarskie, ale zbudowanie jednej potężnej organizacji przyniosłoby wiele korzyści. Z perspektywy trenera mogę powiedzieć, że na pewno byłby to silniejszy zespół, bazujący na dwóch połączonych, czy jednym większym budżecie, który mógłby bić się o europejskie puchary. Na chwilę obecną trzeba by zapytać właścicieli klubów, co oni o tym myślą. 

Jak z perspektywy czasu patrzy Pan na spędzenie większości kariery w jednym klubie? To dobry wybór, czy może niebezpieczeństwo uchwycenia się wypracowanej pozycji? 

Nigdy nie byłem człowiekiem, który może się zasiedzieć i trzymać kurczowo tego, co ma. Zawsze byłem zawodnikiem, który walczy i na parkiecie podczas meczu i na treningach. Czy to wobec starszych, młodszych, lepszych i gorszych zawodników – człowiek ciągle starał się udowodnić swoją pozycję. 

Przez czas gdy był Pan w Treflu pojawiały się oferty z innych klubów?

Tak, nawet w pewnym momencie byłem już jedną nogą w WKK Wrocław. Mogłem co prawda zostać w Sopocie, ale Wrocław oferował mi większą rolę w drużynie. Miałem już podpisać umowę, ale klub nie wystartował w rozgrywkach i wróciłem do Trefla. W sumie to była jedyna konkretna oferta, którą miałem i która prawie się ziściła. 

Nie zmienił się klub, w którym Pan grał, ale co ze stylem gry? Jakie zmiany w nim nastąpiły? 

Jako młody gracz bardzo dobrze rzucałem za trzy punkty. W pierwszych sezonach w ekstraklasie wyglądało to nieźle, ale z biegiem czasu pod wpływem poważnej kontuzji, której nabawiłem się, grając we Francji, było mi coraz ciężej. Nie chcę się tym tłumaczyć, bo niektórzy rzucali nawet trzema palcami i trafiali, ale tak było. 

Rzut szwankował i trenerzy szukali mi takiej pozycji na boisku, żebym mógł pomagać drużynie. Gdy przychodziłem do Trefla grałem na “3”, kryłem czasami najlepszych strzelców i rozgrywających rywali, a karierę zakończyłem, pomimo niższego wzrostu, na pozycji centra. 

Kontuzja zapewne miała wpływ nie tylko na rzut za trzy. Z rzutami wolnymi też nie było najlepiej. 

To prawda. W jednym z sezonów powstała nawet akcja charytatywna, w ramach której, jeśli trafię osobiste, razem z Dr. Oetker wspomagamy wybrany ośrodek. Raz był to Dom Dziecka w Sopocie, innym razem w Gdańsku. Myślę, że dla kibiców to były duże emocje i nie chodzi tylko o nagrody. Niektórzy byli tak szczęśliwi gdy trafiłem 2 na 2, że takiego okrzyku radości nie mieli koledzy z drużyny nawet po efektownym wsadzie. 

Stawanie na linii nie jest łatwe. Wszyscy na ciebie patrzą, ty wiesz, że nie trafiasz tych rzutów tak, jakbyś chciał, więc zaczynasz o tym myśleć. A jak zaczynasz o tym myśleć, to z trafianiem bywa jeszcze gorzej. 

Współpracę z którym z trenerów najlepiej Pan wspomina z tego czasu? 

Każdy trener pokazał mi coś złego i dobrego, to, co chciałbym robić, i to, czego unikać. Myślę jednak, że najwięcej dobrego zobaczyłem u Dariusa Maskoliunasa, obecnie asystenta w Barcelonie, i Zana Tabaka, choć to był bardzo krótki czas. W swojej pracy trenerskiej staram się wprowadzać niektóre podpatrzone od nich rzeczy, czy to poszczególne ćwiczenia na treningach, czy elementy taktyki i filozofii gry. 

PZBUK – kursy i transmisje meczów NBA! >>

Bezpośrednio po zakończeniu kariery nie myślał Pan o pracy trenerskiej. Co w takim razie wpłynęło na przyjęcie posady trenera Trefla Sopot? 

Najważniejsze było to, żeby drużyna, w której grałem 10 sezonów mogła dalej występować w ekstraklasie. To był priorytet. Podszedłem do tego zadania bardzo ambicjonalnie i długo się nie zastanawiałem. Był to skok na głęboką wodę, miałem bardzo małe doświadczenie trenerskie, ale z pomocą Krzysztofa Roszyka i życzliwych ludzi udało się utrzymać zespół w ekstraklasie. Misja została wykonana. 

Kolejny sezon był dla nas całkiem udany. Po wzmocnieniach w trakcie sezonu szliśmy w dobrą stronę. Nie wiadomo, jak to by się skończyło, bo przyszedł COVID i szóste miejsce w tabeli. Teraz w dobie pandemii są kolejne wyzwania i mam nadzieję, że uda się nam powalczyć o najlepsze cele. 

Co dla Pana było najtrudniejsze po rozpoczęciu pracy trenerskiej? 

Gdy jest się zawodnikiem, ubiera się koszulkę, spodenki, buty i robi na parkiecie wszystko, żeby wygrać mecz. Gdy jest się trenerem ma się odpowiedzialność za całą grupę. Musisz pomóc każdemu z chłopaków, wspierać ich – każdego w inny sposób. Choć jako kapitan też starałem się to robić, jednak trener ma większy stopień odpowiedzialności. Do tego dochodzi jeszcze presja, choć ona stanowi dużą część życia każdego sportowca. 

Patrząc teraz na grę z ławki trenerskiej, jaką wartość ma posiadanie zawodników stanowiących trzon drużyny przez więcej niż jeden sezon? 

Trener, który ma długofalowy cel do zrealizowania może czuć się bardziej komfortowo, gdy ma część składu drużyny, która się nie zmienia. W Polsce niekiedy jest o to ciężko. Wystarczy przegrać 3, 4 mecze z rzędu lub mieć słabszy bilans, żeby stracić posadę. Trudno jest wtedy myśleć o realizacji swojego celu – widzę to teraz wyraźniej niż gdy byłem zawodnikiem. 

Długoterminowa praca z wybranymi graczami i robienie ewentualnych korekt może przynieść lepsze rezultaty niż coroczne zmiany, ale to w dużej mierze zależy od finansów, które dany klub posiada. 

Ciągłość składu i gracze, którzy są w klubie przez wiele sezonów mogą też chyba przełożyć się na większe utożsamienie kibica z drużyną?

Trójmiasto jest tak dużą aglomeracją, że każdy fan sportu może znaleźć coś dla siebie. Fani piłki nożnej mogą chodzić na Lechię albo Arkę, fani koszykówki mają również dwa kluby do wyboru. Do tego dochodzi siatkówka Trefla Gdańsk, do tej pory był jeszcze hokej, żużel i wiele innych sportów. Każdy kibic znajdzie coś dla siebie, a każdy klub po części rywalizuje o to, by mieć jak najwięcej fanów. 

Kibica nie da się zdobyć z dnia na dzień. Trzeba go przyciągnąć, pracować nad nim. Mamy świetny dział marketingu i ludzi, którzy tam pracują. Ważnym elementem przyciągającym kibiców są zwycięstwa, ale ważne jest też to, żeby zawodnicy nie zmieniali się co chwila.

Oczywiście nie wszystkich da się zatrzymać. Niektórzy zrobią taki progres i chcą zarabiać większe pieniądze, a klubu na to po prostu nie stać. Niemniej Łukasz i Michał Kolendowie, Paweł Leończyk, Michał Michalak, wcześniej Adam Waczyński czy Filip Dylewicz, który był tutaj praktycznie przez całą swoją karierę, pokazują że kibice utożsamiają się z zawodnikami. Gracze stają się ich idolami, a to przyciąga widzów na trybuny. 

Był Pan zawodnikiem Trefla Sopot, obecnie jest trenerem drużyny. Chciałby Pan już do końca kariery być związany z klubem z Sopotu? 

Każdy zawodnik, każdy trener ma swoje marzenia. Moim celem jest to, by z Treflem z roku na rok bić się o coraz wyższą stawkę, o mistrzostwo Polski. Póki co koncentruję się na tej pracy. Nie myślę o tym, czy będę tutaj całą karierę, jeden sezon, czy może tylko 5 kolejek. Liczy się dla mnie tu i teraz, każdy następny trening, każdy kolejny mecz. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość. Marzę też o tym, żeby kiedyś poprowadzić zespół euroligowy. 

Od marzeń przejdźmy teraz do skojarzeń. Jakie są pierwsze myśli, które pojawiają się w Pana głowie na temat Sopotu? 

Ciężko powiedzieć. Wiele jest tych skojarzeń: Molo w Sopocie, Ergo Arena, Opera Leśna, prezydent Karnowski. Trudno mi wybrać jedno skojarzenie, jedną myśl. 

Jest Pan typem domatora czy podróżnika? 

Trochę domator, trochę podróżnik. Ani jedno, ani drugie w pełni. 

Pytam, bo zastanawiam się, jak dużo czasu potrzebował Pan, by poczuć się w Sopocie jak w domu. 

Na to wpływ miało kilka wydarzeń z mojego życia. Najpierw poznanie mojej przyszłej żony pomiędzy pierwszym a drugim sezonem w Sopocie, a następnie nasz ślub i narodziny naszego syna, czyli przełom drugiego i trzeciego sezonu. To był moment, w którym wiedziałem, że to jest moje miejsce na ziemi, tutaj chcę mieszkać.  

Czy to również przyczyniło się do zaangażowania w Radzie Miasta Sopotu? 

Odkąd wiedziałem, że będę w Sopocie dłużej, zacząłem angażować się w różne akcje związane z Treflem. Z czasem zacząłem organizować coś samemu, by pomagać ludziom w różnych rzeczach. Tak między innymi powstała charytatywna inicjatywa Skok z Mola do Morza. Później od obecnego prezydenta Sopotu, Jacka Karnowskiego, dostałem propozycję, by zostać radnym i uznałem to za dobry pomysł, żeby jeszcze bardziej pomagać ludziom. 

A gdyby miał Pan jeszcze raz wybierać miejsce, w którym spędzi Pan większą część swojej koszykarskiej kariery? Wybór by się zmienił? 

Grałem we Wrocławiu, który jest bardzo pięknym miastem. Zanim przyjechałem na Pomorze mówiłem, że właśnie tam chciałbym po zakończeniu swojej przygody z koszykówką zamieszkać. Gdy jednak pojawiłem się w Sopocie stwierdziłem, że to jest właściwe miasto, tutaj chciałbym być. Wydaje mi się, że Sopot, zresztą całe Trójmiasto, jest dobrym miejscem do rozwoju dla wszystkich, dla mnie, dla mojej rodziny. Nie zamieniłbym tego miejsca na inne. 

Rozmawiał Piotr Alabrudziński

PZBUK – kursy i transmisje meczów NBA! >>

Autor wpisu:

POLECANE

tagi

Aktualności

16 lat i… koniec. Tyle musieli czekać kibice z Bostonu na kolejne mistrzostwo swojej ukochanej drużyny. Dokładnie w tym dniu w 2008 roku Celtics zdobyli swoje ostatnie mistrzostwo. Przyznać trzeba jednak, że tym razem zrobili to w wielkim stylu, ponosząc w tych Playoffs tylko trzy porażki. Finał z Dallas, który miał być bardzo zacięty, skończył się tak zwanym „gentleman sweep”, czyli 4:1.
18 / 06 / 2024 12:31
– Koszykówka to moja ucieczka od codzienności – przyznaje koszykarz Mateusz Bręk, u którego sukcesy sportowe w ostatnim czasie przeplatały się z trudnymi doświadczeniami poza parkietem. Kogo dziś widzi? – Po prostu chyba szczęśliwego człowieka, który cieszy się tym, że mógł spotkać się w kawiarni i porozmawiać o życiu – odparł, dodając później, że rozmowa ta była pewnego rodzaju formą terapii.

Zapisz się do newslettera

Bądź na bieżąco z wynikami i newsami