Jest jedynym koszykarzem, który grał w ekstraklasie w Legii, Polonii i zespole z Pruszkowa. Ale nie tylko dlatego był wyjątkowy.
Najpierw się go bałem. Wiosną 1993 roku ci, co się znali, mówili, że ten Sobczyński jest bardzo dobry i że jak nasz MKS MOS Pruszków będzie grał w drugoligowym play-off z Legią, to trzeba na niego uważać. Kolega z bloku uważał tak bardzo, że nawet Sobczyńskiego opluł. Pamiętam dokładnie – koszykarz wybijał aut tuż sprzed “Żylety”, kolega się wychylił z czwartego rzędu na trybunie… Sobczyński obejrzał się, zwrócił uwagę sędziemu, ale mecz toczył się dalej. Legia przegrała dwa razy, MKS MOS awansował do pierwszej ligi.
Potem zaakceptowałem. Sobczyński przyjechał do Pruszkowa na przedsezonowy turniej towarzyski. Był graczem “do wzięcia” – Aspro Wrocław nie znalazło na niego pieniędzy, zawodnik trenował z drugoligową Skrą. Z siedzącym na trybunach koszykarzem zaczęli rozmawiać trenerzy Jacek Gembal i Krzysztof Żolik. Dogadali się szybko i Mazowszanka zyskała gwiazdę. Drugą, po Chrisie Elzey’u. Amerykaninie, który zbierał materiały do pracy doktorskiej o polskiej prasie podziemnej i zależało mu, by znaleźć klub jak najbliżej Radomia, gdzie w szkole uczyła jego dziewczyna.
Szybko oklaskiwałem. W debiucie “Sobek” rzucił 15 punktów Nobilesowi, w trzecim meczu już 34 Agrofarowi. W kwietniu, 15 minut przed końcem decydującego o utrzymaniu w pierwszej lidze meczu barażowego z Wybrzeżem Gdańsk, Mazowszanka przegrywała 10 punktami. Ale kiedy pierwsza liga jawiła się już jako roczny epizod, Elzey z Sobczyńskim uratowali zwycięstwo, ligę, czyli także późniejsze, szalone 10 lat koszykówki na najwyższym poziomie w Pruszkowie. W tamtym sezonie “Sobek” rzucał średnio 23,4 punktu w 33 meczach.
Wreszcie uwielbiałem. Oczywiście, nie tylko jego. W mistrzowskim sezonie 1994/95 trudno było nie wielbić Adama Wójcika, Tyrice’a Walkera czy Keitha Williamsa, ale Sobczyński często bywał w tym kwartecie rozgrywającym rozdającym najpiękniejsze asysty. Nie rzucał już tak dużo, już tak wiele od niego nie zależało, ale charakterystyczne nożyce w kontrze, podania za plecami i miękkie trafienia z boku kosza o tablicę rozpoznawaliśmy wszyscy.
A ostatnio uświadomiłem sobie, jak niewiele o nim wiem.
Marek Sobczyński zginął 5 maja 1998 roku. To był deszczowy wtorek, miejscowość Piotrkowice koło Chmielnika, droga krajowa nr 73 między Kielcami i Buskiem-Zdrojem. Pontiac firebird w kolorze zielonej butelki, znak rozpoznawczy koszykarza poza boiskiem, sunął zapewne zbyt szybko, ale Sobczyński miał powód, by się spieszyć. Trening Unii Tarnów, którą reprezentował. Nie wiedział, cholera, że go odwołano. O 9.35 auto wypadło z drogi na zakręcie, uderzyło w drzewo, kierowca zginął na miejscu.
Profesorski rzut o tablicę
W reprezentacji Polski na przełomie lat 80. i 90. Sobczyński rozegrał ponad 100 spotkań – niektóre źródła podają równą setkę, inne 109 lub 110. Dwa razy wystąpił w finałach mistrzostw Europy – w 1985 i 1987 roku. W pierwszej lidze grał przez 17 sezonów w latach 1980-98 – pod względem rozegranych meczów (469) jest jej 16. graczem w historii, a w punktach (6735) zajmuje 15. miejsce.
Czy był gwiazdą? Był ostoją reprezentacji, ale nigdy jej liderem – ta rola należała do Dariusza Zeliga. Wielokrotnie był czołowym strzelcem ligi, ale nigdy najlepszym. Przez większość kariery grał w zespołach środka lub końca tabeli, w najlepszej piątce sezonu był raz – w 1988 roku.
– Darek Zelig, Darek Szczubiał, Gienek Kijewski, Staszek Kiełbik, Irek Mulak, Adam Fiedler, Tomek Torgowski, Wojtek Królik… Z tymi graczami obu obwodowych pozycji konkurował Marek – wylicza Andrzej Kuchar, trener reprezentacji w latach 1983-89, u którego debiutował Sobczyński. Silna konkurencja.
Zelig, najlepszy polski koszykarz lat 80., był dla Sobczyńskiego niezwyciężonym konkurentem do miejsca w składzie, ale też mentorem, wzorem do naśladowania. – Marek podpatrywał mnie na treningach, starał się naśladować niektóre elementy gry – przyznaje Zelig, na którego mówiono “Profesor”. – Chciał grać jeden na jednego, często zostawaliśmy po treningach, by pograć, porzucać, rywalizowaliśmy np. na rzuty wolne. Bardzo chciał coś zaadaptować do swojej gry. Co podchwycił? Każdy wykonuje te same elementy inaczej, ale np. rzut o deskę, który Marek wykonywał z lubością, ja też często stosowałem – zauważa Zelig.
– Nie traktowałem go jako konkurenta, zresztą miałem potem innego “wychowanka”, czyli Macieja Zielińskiego – dodaje “Profesor”. – Widziałem u nich obu duże chęci i wolę do pracy. Ciężko było odwracać się na sympatycznego kolegę, który ma zapał i chce się poświęcać dla koszykówki.
Fascynację Sobczyńskiego Zeligiem wspomina też Jacek Łączyński, wieloletni kolega z boiska, przyjaciel poza nim. – Darek chyba mówił na Marka “Młody”, a ten go podpatrywał. Miał kilka akcji, w których starał się naśladować Zeliga. Jedna z nich – krótkie wyjście zza zasłony, dwa kozły, mocne zatrzymanie i rzut z kilku metrów o tablicę.
Tak, te akcje i ja pamiętam.
– Urodził się za wcześnie – mówi o Sobczyńskim Adam Romański, obecnie dyrektor w PLK, w latach 90. dziennikarz piszący o koszykówce. – To był gracz z charakterem i efektownym stylem gry, więc gdyby szczyt jego formy przypadł na lata 90., kiedy koszykarze stali się w Polsce powszechnie znanymi gwiazdami sportu, stawialibyśmy go w jednym rzędzie z Wójcikiem, Zielińskim czy innymi mistrzami zawodowej koszykówki. Bo on był charyzmatyczną gwiazdą, ostoją reprezentacji i zawodnikiem niemal nie do zatrzymania, ale 10 lat wcześniej, kiedy koszykówka – tak jak cały polski sport lat 80. – musiała być nieco komunistycznie przaśna.
Krawaciarz z magnesem
Sobczyński komunistycznie przaśny nie był. Przeciwnie. – To była taka warszawska high class. Marynarka, uśmiech, nienaganne maniery – wylicza Jarosław Zyskowski, kolega z reprezentacji, który Sobczyńskiego poznał pod koniec lat 70. Rywalizowali razem w lidze juniorów.
– To była osobowość pełna. Jego zainteresowania, styl bycia, ubioru… Dzisiaj mówi się na to image i Marek go wówczas miał – mówi Mirosław Noculak, trener, który w 1997 roku sprowadził Sobczyńskiego do Tarnowa. – Teraz powiedzielibyśmy, że prowadził go jakiś piarowiec, a przecież wtedy tego nie było. Marek do wszystkiego doszedł sam – dodaje Łączyński.
No, pomogli najbliżsi. Rodzice Sobczyńskiego rozeszli się, kiedy ten był jeszcze chłopcem – mama wyjechała do USA, do Chicago, gdzie ponownie wyszła za mąż. Za Polaka z obywatelstwem amerykańskim. – To był już trochę starszy, dystyngowany pan. Dżentelmen i były pilot RAF. Miał duży wpływ na maniery i wychowanie Marka – wspomina Dorota Sobczyńska.
Młody Marek do USA nie jeździł, ale dostawał od mamy paczki z ubraniami, ze sprzętem sportowym. Z najlepszymi przyjaciółmi, też legionistami, rówieśnikiem Łączyńskim i dwa lata młodszym Piotrem Pawlakiem, wymyślili kiedyś, że ich ligowe mecze traktować będą wyjątkowo. – Był moment, że mówiło się o nas – o mnie, Marku i Piotrku – “krawaciarze” – śmieje się Łączyński.
– Dla nas każdy mecz to było święto i to już od kadeta, juniora. Przez tydzień zastanawialiśmy się, co będzie w sobotę, niedzielę. A że stać nas było na to, by się dobrze ubrać, to zakładaliśmy marynarki, białe koszule, krawaty – mówi “Łączka”. Do Sobczyńskiego ten wizerunek eleganta przylgnął. Lepsze ciuchy, amerykański samochód, luz, ale i dobre maniery… – Co u ciebie, chłopaku? – to było jego standardowe powitanie. Zawsze wypowiadane z uśmiechem.
Uwielbiał żartować, choć – jak podkreśla kilka osób – nie zawsze dla wszystkich zrozumiale. – Pamiętam, jak przed jakimś meczem gwiazd Marek podjechał pod halę, wyszedł z samochodu i mówi do grupki Amerykanów: “What’s up motherfuckers” i takie tam. Nasi – Keith i Tyrice – pękali ze śmiechu i wrzucali mu od red necków, ale reszta nie wiedziała, co powiedzieć – mówi Sobczyńska.
– Czy Marek mówił po angielsku? Ja wiem… Język męskiej szatni jest specyficzny, panowie się rozumieli – śmieje się pani Dorota. – Marek potrafił się dogadać, wcześniej zachęcał go do mówienia Chris Elzey. Zresztą ciekawe, że pierwsze wrażenie Marek robił na Amerykanach raczej negatywne. Jak go nie znali, to myśleli, że jest bufonem i dopiero potem orientowali się, że on cały czas żartuje – dodaje Sobczyńska.
– Jaki był Marek? Trochę jak cicha woda, która brzegi rwie – mówi Łączyński. – Spokojny, wyważony, małomówny w towarzystwie, jak mieliśmy po 16-17 lat, to na prywatkach siedział cicho. Raczej słuchał i obserwował. Ale jednocześnie – i to było u niego niesamowite – przyciągał.
– Miał mnóstwo kolegów, lubiły go dziewczyny. Zjednywał wszystkich kulturą osobistą, szarmanckością. Wiele osób jest dobrze wychowanych, ale u Marka ta kultura spokoju była szczególnie widoczna, świetnie komponowała się z ubiorem i manierami – dodaje kolega z Legii.
Pęknięty but i czerwony polonez
Urodził się 29 października 1963 roku – osiem miesięcy po Michaelu Jordanie, kilkanaście dni po zakończeniu mistrzostw Europy we Wrocławiu, w których Polacy osiągnęli największy sukces w historii – zdobyli srebrny medal. Rodzice przeprowadzili się na Sadybę z Muranowa, mieszkali w blokowisku. Sobczyński do podstawówki chodził na Limanowskiego.
W 1978 roku, kiedy w finale Warszawskiej Olimpiady Młodzieży po boisku hali przy ul. 29 listopada biegał Łączyński rywalizujący ze swoimi kolegami ze szkołą z Pruszkowa, 15-letni Marek siedział przy stoliku sędziowskim i zmieniał tabliczki pokazujące wynik. – Wtedy zobaczyłem go po raz pierwszy, a niedługo potem włączono nas do sekcji Legii, gdzie on już grał – wspomina Łączyński.
Pierwszym trenerem Sobczyńskiego, jeszcze w szkole, jednym z patronackich ośrodków Legii, był Tadeusz Borkowski. Potem, już w klubie, przyszłego reprezentanta Polski prowadził w grupach młodzieżowych kończący zawodniczą karierę Adam Wielgosz. – Na początku był przeciętnym, normalnym chłopakiem. Niczym się nie wyróżniał – no, oczywiście poza pracowitością. Pod tym względem był świetny – wspomina Wielgosz.
I podaje przykłady – na zgrupowaniu jednej z kadr młodzieżowych Sobczyńskiemu pękł but, więc go zdjął i trenował na bosaka. Kiedy inni oceniali, że na pracę z “Sobkiem” szkoda czasu, ten zaciskał zęby i przychodził na poranne, indywidualne treningi. – Był czas, że zastępowaliśmy mu trochę rodziców po tym, jak jego mama wyjechała do USA – dodaje Wielgosz.
Po latach jednej prawdy dociec nie sposób – co rozmówca, to trochę inne wspomnienia. – Myślę, że do koszykówki, do sportu w ogóle, pchnęła go mama, która nie chciała, by nastolatek wałęsał się po osiedlach. Legia robiła nabór, akurat koszykarski, Marek się zapisał. Jakby robili siatkarski, to zostałby siatkarzem – uważa Dorota Sobczyńska, która sama też grała w koszykówkę.
– Byliśmy rówieśnikami zwariowanymi na punkcie kosza – wspomina Łączyński. – Trenowałem już od kilku lat i mam wrażenie, że byłem dla Marka, który dopiero zaczynał, punktem odniesienia. Chciał ze mną trenować, ćwiczyć w parze, grać jeden na jednego na boisku. Spotykaliśmy się w Warszawie i graliśmy. W szkole średniej byliśmy już kandydatami do gry w reprezentacji młodzieżowej.
Po ukończeniu podstawówki Sobczyński poszedł do technikum samochodowego na Marchlewskiego, czyli obecnej Al. Jana Pawła II. Czy stąd miłość do samochodów? – Nie wiem, ona pojawiła się z czasem – mówi Łączyński. – Pierwszy samochód Marek miał już w Legii, jako młody chłopak, ale jak wrócił z Krakowa w czerwonym polonezie, to dopiero nam zaimponował! Wtedy nawet piłkarze Legii nie jeździli takimi samochodami.
– Uwielbiał je – mówi o samochodach Sobczyńska. – W domu tata Marka miał samochód, ale pierwszym jego był klubowy, legijny duży fiat w kolorze metalik dla ubogich, czyli szary bez połysku.
Wielgosz wspomina, że jeszcze zanim Sobczyński zdał egzamin na prawo jazdy, to w Peweksie czekał na niego talon na dużego fiata. – Chłopaki z pierwszego zespołu uczyli go jeździć. Samochód dostał od mamy, podobnie jak ubrania, sprzęt sportowy. Ale nie obnosił się z tym – wspomina trener.
Szary duży fiat, czerwony polonez, potem modele amerykańskie i wreszcie ten ostatni – butelkowo zielony pontiac. – Nigdy nie widziałem, by Marek majsterkował, dłubał w samochodach, ale frajdę z ich prowadzenia miał ogromną – mówi Łączyński.
Kosmos w kadrze i kopiarki w TKKF
W seniorach Legii Sobczyński zaczynał grać u klubowej legendy – Andrzeja Pstrokońskiego, którego asystentem był Wielgosz. Trenerzy się zmieniali – Stefan Majer, Wielgosz, Ryszard Pietruszak – a on grał coraz więcej. Mierzący 192 cm wzrostu gracz mógł występować na dwóch obwodowych pozycjach, choć częściej był rzucającym.
– Ale często się wymienialiśmy, czasem wystarczyło nam spojrzenie, żebyśmy wiedzieli, co zagrać – wspomina Łączyński, który na boisko przebijał się dłużej niż jego przyjaciel. Liderami Legii, w której obaj zaczynali, byli Jan Kwasiborski, Jerzy Podgórski i Krzysztof Ogrodowczyk. Sobczyński dołączył do grona kluczowych graczy po dwóch sezonach, Łączyński w 1984 roku. Ale Legia dołowała.
Siódme, ósme, ósme, siódme – takie miejsce zajmowali legioniści, zanim w sezonie 1984/85 utrzymali się po barażach. W kolejnych rozgrywkach spadli jednak do drugiej ligi. Sobczyński, wówczas już 23-letni reprezentant, uczestnik mistrzostw Europy, przeszedł do Wisły Kraków. Lepszej od Legii, choć niewiele.
Krakowem był zachwycony. Życie towarzyskie kwitło – lokale, odwiedziny, imprezy. W Wiśle był wówczas Zbyszek Kudłacz, bardzo zabawowy człowiek, który miał zresztą ksywę “Bajkopisarz”. Ksywa jest tu o tyle istotna, że kiedyś koszykarze pisywali książki.
– Miało to miejsce na zgrupowaniach – codziennie ktoś inny pisał jedną stronę, ale pod warunkiem, że nie mógł czytać, co napisało trzech poprzedników – opowiada Andrzej Kuchar o latach 80. – Inicjatorami byli właśnie Zbyszek i Marek. Mam do dziś ten zeszyt i można boki zrywać, choć teraz już do końca nie wiadomo, kto jest autorem, której strony. Ale Marek i Zbyszek pisali chyba o kosmosie.
Pasuje to do “Sobka”, prawda?
Po sezonie 1987/88 Sobczyński, po raz pierwszy i ostatni w karierze, znalazł się w najlepszej piątce rozgrywek obok Eugeniusza Kijewskiego, Stanisława Kiełbika, Tadeusza Reschke i Jerzego Binkowskiego. W następnych rozgrywkach jego średnia wzrosła do 20,5 punktu na mecz, ale Wisła… spadła do drugiej ligi. Sobczyński, wspomnianym czerwonym polonezem, wrócił do Warszawy, do Legii.
W pierwszym sezonie po powrocie “Sobka” legioniści utrzymali się po barażach, w 1991 roku znów spadli do drugiej ligi. 28-letniego rzucającego wypożyczono do Polonii, dzięki czemu Sobczyński powtórzył swój największy do tego momentu sukces drużynowy – zajął piąte miejsce. Ale wrócił do wciąż drugoligowej Legii.
W listopadzie 1992 roku Sobczyński tłumaczył w wywiadzie Romańskiemu, dlaczego trener reprezentacji Arkadiusz Koniecki skarżył się na jego złe przygotowanie fizyczne: – Bo występuję w zespole TKKF, bo takim jest Legia. Minęły te czasy, kiedy grałem tylko dla satysfakcji. Teraz mam żonę, dwójkę dzieci i muszę rodzinę utrzymać. Tymczasem z klubu dostaję 2,5 mln zł, bez premii za wygrane mecze. Same alimenty pochłaniają połowę tej sumy – mówił. Córka z pierwszego małżeństwa, Ewa, urodziła się w 1988 roku. Druga, Katarzyna, która obecnie gra w pierwszoligowym AZS UW – w 1991.
Sobczyński mówił też, dlaczego nie znalazł lepszego klubu niż drugoligowa Legia. – Wszystkim kupcom, którzy zgłosili się przed tym sezonem, Legia zaproponowała taką cenę, że nie miałem żadnych szans na transfer. Najlepsza propozycja napłynęła z Austrii. Do Warszawy przyjechał wysłannik klubu. Kiedy dowiedział się, że trzeba zapłacić 30 tys. dolarów, szybko wyjechał. Wyszedłem na durnia.
– Między treningami szukam różnych zajęć. Byłem akwizytorem, zachęcałem ludzi do kupowania kopiarek. Nie miało tu jednak znaczenia, że jestem koszykarzem, reprezentantem Polski, ludzie nie wiedzą, kto to jest Sobczyński – dodawał koszykarz. Na pytanie o to, co będzie robił po zakończeniu kariery, odparł: – Może wyjadę do Stanów Zjednoczonych i zostanę kelnerem…
– Narzeka pan na brak pieniędzy, a jeździ pan sportowym modelem pontiaca, który nie był chyba najtańszy… – zapytał na koniec Romański. – Ależ to jest najnormalniejszy samochód! Kupiłem go rok temu za pieniądze otrzymane z Polonii. Trochę dołożyli rodzice. Był to po prostu samochód moich marzeń i jestem z niego bardzo zadowolony.
Jak awansować z ch… na ulubieńca

Karierę Sobczyńskiego dość naturalnie można podzielić na dwa etapy – przed i po przyjściu do Pruszkowa. Po spadkach, wypożyczeniach i rozczarowaniach z Legii i Polonii na początku lat 90., Sobczyński nieoczekiwanie doszedł do drużyny beniaminka prowadzonej przez Jacka Gembala. Drużyny, która – co oczywiste – bez dwójki Sobczyński – Elzey nie utrzymałaby się w ekstraklasie.
– Całą jego charyzmę i zdolności oddaje przeskok z sezonu 1993/1994 do następnego, kiedy nie zmieniając klubu przekształcił się w Pruszkowie z supersnajpera w rozgrywającego, lidera i mentora dla gwiazd, które przyszły do klubu – wspomina Romański, który w tamtych latach z bliska relacjonował dokonania podwarszawskiej drużyny.
– W pierwszym sezonie w Pruszkowie potrzebny był do utrzymania w lidze inny Sobczyński, a rok później inny. On to doskonale rozumiał i doprowadził wraz z Williamsem, Walkerem i Wójcikiem klub z Pruszkowa do pierwszego mistrzostwa, będąc w cieniu tej trójki. A przecież rok wcześniej zdobywał średnio prawie 25 punktów na mecz, tocząc między innymi niesamowity pojedynek strzelecki w hali na Konwiktorskiej z gwiazdą Polonii Warszawa Wojciechem Królikiem. Wtedy Sobczyński rzucił 46 punktów, co pozostało jego rekordem kariery w ekstraklasie – przypomina dziennikarz.
Dorota Sobczyńska wspomina słowa Marka, które świetnie oddają jego poczucie humoru i dystans do siebie. – Marek często śmiał się i powtarzał, że nigdy tak szybko nie awansował z chuja na ulubieńca publiczności. Jak grał w Polonii i w Legii, to w Pruszkowie na niego bluzgali. W Mazowszance – skandowali jego nazwisko – śmieje się pani Dorota.
Pamiętacie początek o opluciu?
Sobczyński złapał w Pruszkowie drugi oddech. Mazowszanka płaciła, kibice wypełniali malutką halę, drużyna rosła w siłę. – Zaprzyjaźniliśmy się z Keithem Williamsem i jego dziewczyną Izą. Bardzo, wręcz codziennie u siebie bywaliśmy, spędzaliśmy krótkie urlopy. Ja i Kasia do tej pory mamy kontakt z Keithem, a Iza przyjeżdża na memoriał Marka – mówi Dorota Sobczyńska.
Podczas fety tuż po zdobyciu mistrzostwa Polski w 1995 roku widać, jak Sobczyński kilkakrotnie podchodzi do Williamsa i Walkera, jak sobie gratulują i dziękują. Jak “Sobek” po otrzymaniu medalu – swojego pierwszego w seniorskiej karierze – całuje go i pokazuje kibicom.
Mazowszanka rozjechała wówczas Polonię Przemyśl 4-1, finał został zapamiętany jako jednostronny. Ale wcale nie musiało tak być, bo mecz nr 1 w Przemyślu był wyrównany, a trzy minuty przed końcem Polonia miała siedem punktów przewagi. Ostatecznie 85:83 wygrali pruszkowianie, dla których kluczową trójkę w ostatniej minucie (a wcześniej cztery rzuty wolne) trafił właśnie Sobczyński. Nie przeszkodziło mu to, że tydzień przed tym spotkaniem przebył grypę.
– Marek, no wykrzycz teraz tą swoją radość! – Sobczyńskiego wyciągnął w końcu z tłumu podczas mistrzowskiej fety też nieżyjący już znany reporter Wojciech Zieliński. – Jesteśmy mistrzami! – wrzasnął zawodnik, a ja do dziś się zastanawiam, czy kiedykolwiek widziałem sportowca, który tak ekspresyjnie zademonstrowałby radość przed kamerą. – Jak się czujesz? – Zieliński zadawał pytania banalne, ale jakże na miejscu. – Jak się może czuć człowiek, który czekał na to 16 lat?! – odpowiadał pytaniem Sobczyński.
– Jest to coś wspaniałego, ja nie mogę tego określić, nie potrafię. Nie mogę, nie dociera to do mnie jeszcze. Może za chwilę.
Dzień później, kiedy Zieliński kręcił materiał z nowymi mistrzami Polski i koszykarze Mazowszanki – stojąc na schodach hotelu Warszawa – musieli się przedstawić, Sobczyński, po “obowiązkowym” podaniu imienia, nazwiska, wzrostu, wagi, pozycji na boisku, numeru na koszulce i stanu cywilnego, z charakterystycznym uśmiechem dodał: – 18 lat w zawodzie koszykarskim, tytuł mistrza Polski, trzy spadki.
A potem dodał jeszcze: – Nigdy wcześniej nie zdobyłem żadnego medalu, nie grałem w żadnym finale. Ale mam to szczęście, że zdobywając go teraz, zdobyłem od razu ten z najcenniejszego kruszcu.
Pogawędki w Holiday Inn
Niepostrzeżenie z tego, który naśladował Zeliga, Sobczyński sam stał się mentorem dla nowego pokolenia koszykarzy. Radosław Hyży i Dominik Czubek, którzy w Tarnowie i Pruszkowie pod okiem trzydziestokilkuletniego “Sobka” wchodzili do dorosłej koszykówki, mówią, że Sobczyński ich ukształtował. Na boisku, ale i poza nim.
– Był oczytany, ładnie się wypowiadał, jego charakter, maniery i zachowanie mi imponowały. Nasiąkałem tym, czym on był. Mimochodem, bo jako młody szczyl nie wiedziałem, o co zapytać, ale chwytałem jego rady i uwagi – mówi Hyży.
– U niego nie było łatwo, traktował mnie tak, jak kiedyś traktowano młodych zawodników – nie raz i nie dwa dostałem od niego łokciem czy jakiś inny cios. Nazywał mnie “taboret” i wymagał różnych rzeczy – dodaje Czubek. – Dostałem od niego solidną lekcję koszykarskiego życia, ale też umiejętności, bo to był zawodnik klasowy. Ale się nie litował, co było ważne.
– Teraz, w ostatnich latach, zdarzało mi się usłyszeć uwagę od trenera, żebym nie zachowywał się ostro w stosunku do młodszych graczy, żebym ich oszczędzał. Ja jednak uważam, że młodzież powinna uczyć się charakteru od starszych. Marek był pierwszym, który wywarł na mnie taki duży wpływ – kończy Czubek, a Hyży na pewno by się pod tym podpisał.
Noculak, w połowie lat 90. obiecujący trener, też lubił z Sobczyńskim rozmawiać o koszykówce. – Gdy grał w Pruszkowie, to często spotykaliśmy się w słynnym wówczas hotelu Holiday Inn. Tam była taka modna kawiarnia, gdzie regularnie rozmawialiśmy o koszykówce. Ale nie o konkretnych sprawach, ligowych plotkach, tylko o koszykówce – jak zawodnik z trenerem.
– Gadaliśmy o wszystkim – o trendach, o tym jak się zmienia, o NBA. O tym, jaka jest organizacja koszykówki w Polsce, jak ona funkcjonuje. To były poważne, choć luźne rozmowy – w karierze trenerskiej nie miałem tak dobrych relacji z zawodnikami.
Po odejściu z Pruszkowa w 1996 roku Sobczyński grał przez rok – razem z Williamsem i m.in. Josephem McNaullem – w Komforcie Stargard Szczeciński. Dotarli aż do finału, w którym polegli z Mazowszanką. Potem Sobczyński przyjął propozycję Noculaka, który w Tarnowie, beniaminku ekstraklasy, budował ambitny zespół.

– Podobało mi się w nim doświadczenie i pozycja, która dla trenera jest ważna – mówi Noculak. – On był tzw. combo, czyli rzucającym rozgrywającym, choć dla mnie bardziej rozgrywającym. Lubił kierować grą, choć robił to w sposób specyficzny – nie miał wielkiej ekspresji, był raczej rozważny. Lubił zdobywać punkty, wchodzić pod kosz i rzucać, ale to był też typ człowieka, który może zarządzać drużyną.
Unia była wtedy ciekawym zespołem – oprócz Sobczyńskiego grał w niej równie doświadczony Jarosław Jechorek oraz młodzi Adrian Małecki i Hyży, a także Amerykanie Will Brantley i Keith Hughes. Noculak szczególnie wspomina jeden moment: – Mieliśmy umówione sygnały na określone rozwiązania w ataku, wymagałem, by rozgrywający obserwował to, co dyktuję.
– Ale nagle, podczas jakiegoś meczu, Marek do mnie podchodzi i mówi: “Panie trenerze, jak już naprawdę nie będę wiedział, co mam zarządzić, jakie rozwiązanie wybrać w danym momencie, to wtedy na pana spojrzę”. Wtedy nastąpiło między nami klarowne porozumienie, szybko do mnie dotarło, że kiedy mam tak doświadczonego gracza, to muszę mu zaufać – opowiada Noculak.
Mówili, żeby dał sobie spokój, nie jechał…
28 kwietnia Unia grała w Przemyślu pierwszy mecz o 11. miejsce. Zremisowała z Polonią 104:104 i o tym, kto będzie wyżej, miało rozstrzygnąć drugie spotkanie. Sobczyński w Przemyślu rzucił dwa punkty (33 zdobył Małecki). Trzy dni później, w piątek 1 maja w Tarnowie, “Sobek” nie zagrał. Dlaczego? Ten szczegół w pamięci wszystkich rozmówców gdzieś się zatarł, choć Jechorek pamięta, że Sobczyński na hali tego dnia był. Unia przegrała z Polonią 70:73, tarnowianie skończyli rozgrywki na 12. miejscu. Koszykarze rozjechali się do domów na długi weekend.
Sobczyński wrócił do Warszawy, gdzie spotykał się z rodziną, także na działce pod miastem. Rodziną, czyli także Łączyńskim i Pawlakiem. Trójka legionistów trzymała się razem, byli chrzestnymi ojcami swoich dzieci: Jacek – Kasi Sobczyńskiej, Piotr – Kamila Łączyńskiego, Marek – Jakuba Pawlaka. – Wieczór przed tym fatalnym dniem spędziliśmy u Marka na działce – dzieciaki biegały i się bawiły, a my rozmawialiśmy – m.in. o tym, gdzie będzie grał w przyszłym sezonie – wspomina Łączyński.
– Mówiłam Markowi, żeby zadzwonił i może nie jechał już na ten trening. Ale on był obowiązkowy, musiał pojechać – mówi Dorota Sobczyńska. – Dzwoniłem do niego, mówiłem, żeby już dał sobie spokój, nie przyjeżdżał. “Kontrakt obowiązuje do końca maja” – powiedział jednak Marek i pojechał. Niestety. Ja leczyłem skręconą kostkę, byłem już w Poznaniu – wspomina Jechorek.
– Okazało się, że treningi zostały odwołane – nie tylko ten wtorkowy, ale wszystkie do końca tygodnia – dodaje Jechorek. – Tylko nikomu nie przyszło do głowy, żeby do zadzwonić. Mam o to żal. Duży żal, ale nie wiem, do kogo. I to już nieważne…
Janusz Stawarz, wówczas drugi trener Unii: – Trener Miodrag Gajić wyjechał z Tarnowa od razu po sezonie. Ja powiedziałem chłopakom, że treningu nie ma, bo jadę z kadetami na mistrzostwa Polski do Szamotuł. Usłyszałem, że Marek i tak ma przyjechać, żeby porozmawiać o ewentualnym przedłużeniu kontraktu. Przez lata narosło wokół tego wiele historii, ale my mieliśmy w klubie świadomość, że Marek i tak pojawi się we wtorek Tarnowie.
Sobczyński jeździł do Tarnowa przez Radom, Kielce, Busko Zdrój. Droga krajowa nr 73 przecinająca z północy na południe Wyżynę Świętokrzyską wiedzie przez wzniesienia, ma trudne zakręty, wymaga koncentracji. Także odcinki w gminie Chmielnik przed Buskiem.
– Do tych Piotrkowic pojechałem po pogrzebie, wracając z Warszawy do Tarnowa – opowiada Jechorek. – Jest tam długi, 200-300 metrowy zakręt, droga skręca w sumie o 90 stopni. Nie ma zakazu wyprzedzania i Marek prawdopodobnie wyprzedzał. Padał deszcz, warunki były trudne, on chyba za bardzo zaufał swoim umiejętnościom i możliwościom samochodu.
– Prawdopodobnie było tak, że kiedy Marek zobaczył, że z naprzeciwka nadjeżdża ciężarówka, odbił w lewo i wpadł do rowu. Oglądałem ślady opon – w tym rowie sunął prawym bokiem przez kilkanaście metrów, a potem uderzył w przejazd na pole, czyli betonową obręcz zasypaną ziemią.
– Prawe tylne koło się urwało, samochód się przekręcił i auto uderzyło tym wątłym dachem z szybkami w drzewo. Okruchy szkła wbiły się w pień na wysokość dwóch metrów. Wyglądały jak cekiny…
– Przejeżdżaliśmy tamtędy w drodze do Szamotuł pół godziny później – wspomina Stawarz. – Rozpoznaliśmy samochód Marka, ale policja nas przeganiała, nie sposób było zatrzymać się na tym zakręcie autokarem. Dopiero za kilka godzin dostaliśmy tę tragiczną wiadomość.
– Pojechaliśmy tam ze znajomym następnego dnia – mówi Sobczyńska. – Znów padało i kierowca mówił, że nie może utrzymać samochodu na drodze, tak było ślisko i ciężko. Tego dnia, co Marek, w wypadkach zginęły w okolicy trzy inne osoby, bo jak załatwialiśmy dokumenty, to policjant dopytywał, o który wypadek nam chodzi.
– Powiesiłem krzyż na tym drzewie. Taki prosty, dębowy. Nie wiem, czy jeszcze tam jest – mówi Jechorek.
Jest wśród nas, nie tylko na Facebooku
Łączyński: – Wypadek, śmierć była dla mnie ciosem totalnym. Dowiedziałem się o tym na treningu, który prowadziłem w hali przy ul. Obrońców Tobruku. Można powiedzieć, że poznaliśmy się w hali Legii i pożegnaliśmy w hali Legii…
– Ktoś zadzwonił, przekazał mi słuchawkę, pamiętam tylko, że trening został przerwany. A potem tylko, że ryczałem – dodaje przyjaciel “Sobka”.
Marek Sobczyński został pochowany na cmentarzu w Wilanowie. Po lewej strony od kaplicy, do której dochodzi się od bramy głównej. Grób wypatrzeć dość łatwo – na pomniku jest piłka do koszykówki. A na dole słowa “Ukochany na zawsze”.
Pamiętny finał z 1998 roku, w którym Śląsk wygrał z drużyną z Pruszkowa 4-3, zakończył się wręczeniem nagrody MVP Adamowi Wójcikowi. Nagrody im. Marka Sobczyńskiego, choć trofeum z patronem w nazwie się nie przyjęło. Podobnie, jak pomysły “Sobka” i Wójcika – obaj gracze byli w połowie lat 90. w grupie, która planowała założenie związku zawodowego koszykarzy. – Mieli dość tego, co się działo w tzw. Parku Jurajskim, jak nazywali PZKosz, w którym siedzieli wtedy byli pułkownicy i działacze z wieloletnim stażem – wspomina Dorota Sobczyńska. – Ale ktoś tam wyjechał zagranicę, ktoś podpisał duży kontrakt i sprawa się rozmyła. Pewnie także dlatego, że zabrakło Marka
O “Sobku” pamięta grupa przyjaciół z boiska – co roku, pod koniec kwietnia lub na początku maja, w Warszawie odbywa się jego memoriał – na tym ostatnim pojawiło się około 50 osób, które , to znak czasów, zaprasza na Facebooku Marek Sobczyński, sportowiec. W warszawskich halach grają m.in. Katarzyna Dulnik, Piotr Pawlak, Jarosław Zyskowski, Jarosław Marcinkowski, Wojciech Królik i wiele innych kolegów z boiska i z trybun.
Rozmowy o “Sobku” są różne – pełne anegdot i dystansu, ale też smutku i wzruszenia.
Łączyńskiemu, człowiekowi pełnemu wigoru i entuzjazmu, kiedy zaczynamy rozmawiać o wypadku Marka, łamie się głos. – Miałem do niego zadzwonić we wtorek wieczorem w jakiejś sprawie, mieliśmy się umówić…
Jechorek: – Gadaliśmy często o inwestycjach, w marcu 1998 roku doradziłem mu, żeby się ubezpieczył. Można powiedzieć, że dobrze zrobił, że zostawił coś rodzinie. Nigdy nie wiemy, co nas w życiu spotka…
Kuchar: – Był bardzo koleżeński – podczas pobytu w USA cały czas szukał odpowiednich okularów korekcyjnych do gry dla Piotrka Pawlaka, który na wyjazd konkurował z Markiem o miejsce w kadrze i przegrał.
Hyży: – Po zakończeniu kariery chciał zostać trenerem. Dużo opowiadał mi o koszykówce – tłumaczył, że trzeba rozmawiać z kolegami z drużyny, analizować swoją grę, trenować profesjonalnie, indywidualnie się doskonalić. Zwracał dużą uwagę na samorozwój. Nie był typowym sportowcem. Był w pewnym sensie koszykarzem renesansowym.
Romański: – Byłby wspaniałym komentatorem koszykówki po zakończeniu kariery, jeśli nie zdecydowałby się na inną ścieżkę kariery.
Tekst o Marku Sobczyńskim pisałem przez kilkanaście dni, etapami. Którejś nocy – naprawdę! – koszykarz mi się przyśnił. Siedzieliśmy przy jakimś stoliku, chyba robiłem z nim wywiad. Nie pamiętam niestety, co mówił, ale jestem pewny, że to była jedna z tych rozmów, kiedy nie słuchasz, a chłoniesz. “Sobek” był uśmiechnięty, wyluzowany…
Marek, co u Ciebie chłopaku?
*artykuł pierwotnie ukazał się na Sport.pl.