Superbet – najlepsze kursy na koszykówkę. Cashback 1300 i do 200 zł na start. Sprawdź! >>
Prawdziwą plagą obecnych czasów jest szufladkowanie. Wszystko do wszystkiego się przyrównuje, stawia obok, spogląda na to raz jeszcze. A później jeszcze trzeba wydać wyrok – co lśni bardziej?
Ten MECZ Jimmy’ego Butlera, szósty w finale Wschodu 2022 wygrany przez Heat 111:103 w Bostonie jeszcze nie zdążył się skończyć, jeszcze Celtics w końcówce ratowali się kolejnymi faulami, licząc na pomyłki rywali na linii rzutów wolnych, gdy na YouTube pojawiały się już pierwsze filmy przypominające, że kibice C’s – gotowi na świętowanie awansu do wielkiego finału – właśnie ZNÓW zostali sprowadzeni na ziemię przez koszykarskiego boga, który na ten jeden wieczór przybrał koszulkę drużyny z Miami.
Pierwsze zstąpienie nastąpił dziesięć lat temu:
Drugie minionej nocy czasu polskiego:
I wszystko fajnie, cyfry sią (mniej więcej) zgadzają, sytuacja niby podobna – Celtics znów prowadzili 3:2 i grali u siebie – a drużyna Heat znów osłabiona (w 2012 kontuzji doznał Chris Bosh, teraz nie gra Tyler Herro).
Ale przestańmy! Nie, to nie jest sytuacja porównywalna. LeBron James w 2012 miał lat 27. Był u szczytu swoich możliwości fizycznych. Był bezspornie najlepszym graczem NBA. Był lwem na pustyni odganiającym się od hien. Ten mecz przeciwko Celtics przeszedł do historii, jest jednym z jego pewnie trzech czy pięciu najbardziej pamiętnych w karierze, ale – czy tak naprawdę kogoś wówczas zszokował?
Co najwyżej tych, którzy – po trudnej do wytłumaczenia klęsce Heat w finale 2011 z Dallas Mavericks – wbili sobie do głowy kuriozalne myśli typu „LeBron James nigdy nie zdobędzie mistrzostwa”. Tak naprawdę jednak TAMTEN mecz nie był niczym dziwnym, żadną aberracją. Wręcz, oglądając LBJ w akcji w NBA przez poprzednich dziewięć lat, zdając sobie sprawę ze skali jego talentu i wiedząc jak bardzo pragnął w końcu zdobyć ten pierwszy, cholerny tytuł – należało się go spodziewać. Był nieunikniony.
I kilkanaście dni później LeBron faktycznie swój pierwszy, cholerny tytuł zdobył.
To, czego dokonał minionej nocy Jimmy Butler nie chodzi w tej samej lidze. TEN mecz jest zdecydowanie wyżej na liście „historii, które nigdy nie miały się prawa wydarzyć”. Na skali rozpiętości pomiędzy 30 a 35 rokiem życia Jimmy jest już bliżej tej drugiej liczby. Nigdy nie był uważany za najlepszego gracza NBA. Rzadko był wymieniany w Top10. W dwóch poprzednich meczach z Celtics, walcząc z kolejnymi kontuzjami, sprawiał wrażenie będącego na skraju nokautu boksera, który jedynie siłą woli opiera się plecami o liny i tylko dlatego jeszcze nie leży na deskach – zdobył w nich raptem 18 punktów (łącznie!), pudłując 25 z 32 rzutów.
Przecież Miami Heat byli po meczu nr 5 sportowym trupem. Przecież Draymond Green, świętując dzień wcześniej awans Warriors do wielkiego finału, już w swoim stylu wypaplał, że czeka na starcie z Celtics.
O żesz. Teraz wyobraź sobie, jak w najbliższy czwartek Jimmy Butler wychodzi na pierwszy meczu finału NBA i zanim sędzia po raz pierwszy podrzuci piłkę do góry podchodzi do Draymonda, przez dłuższą chwilę patrzy mu prosto w oczy, po czym mówi (szeptem): cześć.
Masz to?
Oczywiście, wszystko można sprowadzić do bijących po oczach z arkusza statystycznego liczb. Butler zdobył 47 punktów z 29 rzutów. Dołożył 9 zbiórek, 8 asysty i 4 przechwyty. Przez 46 minut popełnił tylko jedną stratę.
Ale tak naprawdę mecz wygrał gdzie indziej – tam, gdzie te najprostsze statystyki nie sięgają. Heat w tym meczu siedmiokrotnie przecięli linię podań pomiędzy graczami Celtics. Sześć razy uczyniły to ręce Jimmy’ego Butlera. On po prostu wyszarpał Celtics ten awans do finału NBA z gardła.
Ci będą sobie teraz pluli w brodę. Bill Simmons już zdołał wydać wyrok: to równie wielkie zwycięstwo Heat, jak i wielka porażka jego Celtics. Jasne. Za chwilę pojawią się głosy, że Jayson Tatum, który zdobył 30 punktów, powinien oddać więcej niż 12 rzutów. Bo i powinien. Że grający z urazami Marcus Smart i Robert Williams nie są do końca sobą. I co z tego?
To wszystko tylko szum, który nie ma prawa zagłuszyć koszykarskiego zstąpienia Jimmy’ego Butlera.
Jesienią 2016 roku biegłem maraton w Chicago. Zbliżający się do zakończenia kariery Dwayne Wade szykował się wówczas do debiutu w koszulce Chicago Bulls. Na 42 kilometrach trasy widziałem naprawdopodobniej około 43 billboardów z Jimmym Butlerem reklamującym jedną z marek odzieżowych. Atakowały na każdym rogu miasta.
„Ale fajnie. Bulls mają swojego nowego Jordana, albo przynajmniej Rose’a” – pomyślałem.
Krzątałem się z żoną przez kilka dni po ulicach Chicago. Pewnego dnia, przechodząc obok legendarnego steakhouse’u Michaela Jordana przy Michigan Avenue, uciąłem sobie pogawędkę z portierem tego przybytku.
O Bulls, jakżeby inaczej.
Jordan, Krause, Rose, Wade – o wszystkich mówił ciepło, ale bez jakiegoś wielkiego przejęcia. Dopiero gdy zapytałem go o Jimmy’ego Butlera, wyprostował się nagle niczym portier hotelowy wyrwany w środku nocy ze snu przez gościa z apartamentu na najwyższym piętrze.
– In Jimmy Butler we trust! – usłyszałem i nie musiałem już pytać o nic więcej.
Eksperyment z powrotem Wade’a do Chicago się nie powiódł, ale wciąż nie mogę uwierzyć w to, że Bulls już niespełna rok później oddali Jimmy’ego Butlera do Minnesoty. Ot tak, po prostu. Chwilę po tym jak ten po raz pierwszy wylądował w All-NBA (3rd) Team.
Fani Celtics nie mają dzisiaj dobrego poranka. Ale kibice Bulls – czy wy, parząc na koszykarskie zstąpienie Jimmy’ego, nie macie czasem jeszcze gorszego?
Wade nie pomógł Butlerowi w Chicago, ale sześć lat później – a i owszem:
Michał Tomasik
Superbet – najlepsze kursy na koszykówkę. Cashback 1300 i do 200 zł na start. Sprawdź! >>