PRAISE THE WEAR

Najtrudniejszy z meczów. O życie [ROZMOWA]

Najtrudniejszy z meczów. O życie [ROZMOWA]

Jak to jest być sędzią koszykówki? O swoich doświadczeniach mówi Agnieszka Drabik, która na co dzień biega z gwizdkiem, ale niedawno przyszło jej rozegrać najtrudniejszy mecz, już poza parkietem. A miesiąc październik jest miesiącem świadomości raka piersi.
Agnieszka Drabik

Pamela Wrona: Ciekawi mnie, co usłyszała pani od swojego taty, mówiąc mu o swoich planach.

Agnieszka Drabik: Och, to było tak dawno, nie pamiętam! Na pewno nie musiałam mu jakoś specjalnie mówić o swoich planach związanych z sędziowaniem. To bardziej tata był osobą, która chciała pokazać niewiedzącej czego chce od życia nastolatce, że sędziowanie może być fajnym zajęciem. Wcześniej, przez blisko 15 lat swojego życia trenowałam akrobatykę, ale powoli docierała do mnie myśl, że jest to sport dla nastoletnich dziewczyn, którą przestawałam być. Poszukiwałam zatem nowego sportowego zainteresowania. Tata był nauczycielem wychowania fizycznego, trenerem grup młodzieżowych, a także sędzią koszykówki. Nawet za dzieciaka, gdy on sędziował mecze, ja pomagałam jako sędzia funkcyjny przy obsłudze protokołu czy tablicy. Także był to dość naturalny wybór. Tata nigdy mnie do sędziowania nie pchał na siłę, ale zachęcał, żebym spróbowała. Aż w końcu stwierdziłam, że wezmę udział w kursie… i przepadłam!

Bycie sędzią wydaje się być bardzo wymagające. Czy rzeczywiście tak jest?

Rzeczywiście, bycie sędzią jest bardzo wymagające, aczkolwiek często w innym kontekście niż się na pozór wydaje. Wiele osób utożsamia zawód sędziego z nagonką, z obelgami. I tak, to jest trudne. A Ci, którzy nie mają ku temu predyspozycji psychicznych, bardzo szybko się wykruszają. Naprawdę, zwykle już po kilku trudniejszych emocjonalnie meczach widać kto da radę, a kto stwierdzi, że szkoda nerwów. Natomiast bycie sędzią bywa trudne także jeśli chodzi o czas i motywację.

To znaczy?

Sędziowanie pochłania bardzo dużo czasu – czasu „ukrytego”, czyli poza meczowego. Wiele osób myśli, że sędziowanie to maksymalnie dwie godziny pracy w hali, ale tylko wąskie grono wie, ile to tak naprawdę trwa. 

Dla mnie mecz oznacza, że powinnam być w hali co najmniej 1,5-2 godziny wcześniej. Na mecz muszę dojechać, a odległości są do 300 km, zatem dojazd trwa kolejne dwie godziny w jedną stronę. Po każdym meczu oglądam zapis wideo, wycinam ciekawe sytuacje, analizuję swoje decyzje, konsultuję je z bardziej doświadczonymi sędziami, wypełniam kwestionariusz samooceny, określam obszary do pracy w kolejnych meczach. Do tego dochodzą jeszcze treningi siłowe i szybkościowe, gdyż wytyczne są jasne: jako sędziowie mamy być w formie, biegać na tyle szybko, by być przed akcją i podejmować decyzje ze statycznych pozycji. Wolę nawet nie sumować czasu, jaki przeznaczam na wszelkie kwestie związane z sędziowaniem. 

Dlatego przykre jest, gdy ktoś zarzuca nam jako sędziom, że robimy to dla pieniędzy, za nie wiadomo jak wygórowaną stawkę godzinową, przeliczając stawkę meczową na te dwie godziny spędzone na boisku. Proszę mi wierzyć, z samego sędziowania nie da się wyżyć ani utrzymać rodziny. My tego naprawdę nie robimy dla pieniędzy. Jeszcze większy problem jest na poziomie rozgrywek okręgowych, gdzie stawki dla sędziów oscylują na poziomie 60-80 zł. Proszę nie zrozumieć mnie źle, naprawdę znam realia i wiem, że klubom jest ciężko i musimy znaleźć zdrowy balans finansowy. Chodzi tylko o to, aby sędziów szanowano za ich pracę, zaangażowanie i miłość do koszykówki. W przeciwnym wypadku, w natłoku obowiązków, pracy, życia rodzinnego, coraz ciężej będzie im znaleźć motywację, by czerpać radość z sędziowania. A sędziów coraz częściej brakuje. 

A czy pani, jako kobieta, odczuwała kiedykolwiek, że ma mniejszy kredyt zaufania ze względu na płeć?

Staram się odcinać od podziału sędzia-kobieta i sędzia-mężczyzna, gdyż na boisku pełnimy takie same funkcje. Faktycznie, jednak odnoszę wrażenie, że kredyt zaufania, czyli taki poziom startowy w kontekście zaufania, jest jednak nieco inny w stosunku do sędziujących kobiet. Zdarzało się, że na to zaufanie musiałam dopiero zasłużyć swoimi dobrymi i konsekwentnymi decyzjami na boisku, kolejnymi meczami, wyrobieniem własnej marki osobistej jako sędziego. 

Aczkolwiek muszę dodać, że poziom obelg jest także inny i powiedziałabym wręcz, że nieco niższy. Tak nas chyba wychowano, że mężczyźnie nie przystoi wulgarnie zwracać się do kobiety w sposób bezpośredni. Częściej słyszymy klasyczne „do garów” albo „to nie jest kobieca koszykówka”, ewentualnie „kobieto, gwiżdż coś k****!” niż męskie odpowiedniki typu „Ty (łysy) ciulu”. 

Ten świat był taki, jaki go sobie pani wyobrażała?

Świat sędziowski jest takim, jakim go sobie wyobrażałam, ale to głównie dlatego, że wcześniej z nim obcowałam. Obiektywnie muszę jednak przyznać, że sędziowanie ewoluowało na przestrzeni lat. Wydaje mi się, że kiedyś nie było tak dużego nacisku na samodoskonalenie. Szkolenia interpersonalne, komunikacyjne, tworzenia zespołu sędziowskiego, praca z materiałem wideo – te tematy pojawiły się dopiero później. Myślę, że spora w tym zasługa sędziów międzynarodowych oraz sędziów szczebla centralnego, którzy nakreślają pewne standardy. Sędziowanie w Polsce – przynajmniej w moim odczuciu – w organizacyjnym aspekcie weszło na wyższy poziom. 

Mam jednak wrażenie, że brakuje w tym zawodzie przestrzeni na popełnianie błędów, na wybaczanie.

Zdecydowanie. Jako sędzia staram się wykonywać swoją pracę najlepiej jak potrafię, ale jestem też tylko człowiekiem, który czasem popełnia błędy. „Ten się nie myli, kto nic nie robi”. Niektórzy niestety o tym zapominają. Emocje podczas meczu to jeden aspekt, ale fajnie jakbyśmy po meczu potrafili ochłonąć i okazać sobie wzajemnie szacunek. 

Gdy robimy analizę albo szkolimy się w grupach, to widzimy, że de facto nie ma meczów bez błędów sędziowskich – tu źle stanęłam, tu za wolno lub za szybko ruszyłam, tu nie obserwowałam akcji od początku do końca, tu błędnie oceniłam. Nam naprawdę nie jest przyjemnie, gdy popełniamy błędy, gdy podejmiemy złą decyzję, gdy mamy świadomość, że mecz nam nie wyszedł tak, jak byśmy chcieli. Niejednokrotnie dokonujemy samobiczowania podczas analizy pomeczowej. 

Zdarzają się jednak sytuacje, gdy sędziów obarcza się winą za przegranie meczu, gdy brakuje autorefleksji, że być może zawiodła skuteczność z linii rzutów wolnych. W mojej ocenie to trochę nie fair, że zawodnik może spudłować 50% rzutów wolnych, a twierdzi, że przegrywa przez moją jedną decyzję. Oczywiście, trochę generalizuję, ale często tak jest, że wybaczenie błędu sędziowskiego przychodzi dość ciężko.

Staramy się jednak budować dialog pomiędzy sędziami, a innymi uczestnikami meczu. Organizowane sąszkolenia, w którym uczestniczą i sędziowie i trenerzy, by wiedzieć, czego od siebie oczekiwać, jak budować relacje także poza czasem meczu. Boisko samo w sobie to bardzo niewygodna przestrzeń do rozmowy, bo… na tę rozmowę zwykle nie ma czasu. Trenerzy czasem domagają się wyjaśnień, aby zrozumieć podjęte decyzje. Kibice natomiast przyszli oglądać mecz, a nie trenera rozmawiającego z sędzią o przepisach. Nasze odpowiedzi mają być zatem z założenia krótkie i zwięzłe, przez co czasem odbierane są jako szorstkie. Od dłuższych rozmów jest przestrzeń pomeczowa i dobrze, żeby wszyscy uczestnicy meczu zdawali sobie z tego sprawę, pozwala to oczyścić atmosferę. 

Jaki był jeden z trudniejszych moment podczas pracy, który jako pierwszy przychodzi na myśl?

Jak przeczyta to trener z Wieliczki, to na pewno będzie się śmiał. Sytuacja miała miejsce podczas mojego pierwszego meczu na trzeciej ligi męskiej. Byłam zestresowana swoim debiutem w rozgrywkach seniorskich, przez co sędziowałam przeciętnie.

W pewnym momencie trener Wieliczki krzyknął do mnie coś w stylu: „Gdybyś sędziowała chociaż w połowie tak dobrze, jak wyglądasz to…”. Pamiętam swoje chwilowe debiutanckie zawahanie, jednak udało się opanować emocje. Trener otrzymał za to faul techniczny. Po meczu trener pokrętnie próbował się tłumaczyć, że źle go zrozumiałam i że to miał być komplement. Nie, takie słowa wypowiedziane w trakcie meczu to nie był komplement, to było podważanie moich kompetencji, testowanie mnie, sprawdzanie na ile można sobie pozwolić. Faulem technicznym nakreśliłam granicę, na parkiecie nie ma miejsca na takie zachowania. 

Są momenty, kiedy piłka nie jest najważniejsza. Swój najtrudniejszy mecz przyszło pani rozegrać jednak poza parkietem.

Zachorowałam, co tu więcej powiedzieć. Takie sytuacje się zdarzają, ale najbardziej zaskoczył mnie moment zachorowania. 

Rak piersi jest najczęściej występującym nowotworem złośliwym u kobiet. Według statystyk, stanowi w Polsce 23% wszystkich zachorowań, a każda kobieta ma 12 proc., ryzyka. Pamięta pani moment swojej diagnozy?

32 lata, siódmy miesiąc ciąży. Diagnoza: Rak piersi potrójnie ujemny, najwyższystopień złośliwości histologicznej, wysoki wskaźnik proliferacji Ki67…

Wiadomość ta musiała panią wstrząsnąć. Tliły się myśli, dlaczego akurat pani?

I tak i nie. Moja historia rodzinna i wywiad był obciążony. Kilka lat wcześniej miałam robione badania genetyczne i potwierdziło się, że jestem nosicielką genu BRCA1 – to gen odpowiedzialny za potencjalnie zwiększone ryzyko zachorowania na raka piersi lub jajnika. Byłam pod stałą kontrolą poradni genetycznej. Słynny przypadek aktorki Angeliny Jolie jest bardzo podobny do mojego, natomiast ona zdecydowała się wykonać operacje profilaktyczne nie czekając na potencjalne zachorowanie. Ja z kolei dostałam pisemne zalecenia, aby najpierw założyć rodzinę, a zabiegi profilaktyczne wykonać po 35 roku życia. Tyle jeszcze nie miałam. 

Stosowałam się do zaleceń lekarzy, szłam według nakreślonego planu, mając 30 lat urodziłam córkę i pozostawałam pod stałą kontrolą poradni genetycznej. W sierpniu 2021 roku wykonano mi badanie rezonansem magnetycznym, które wyszło niejednoznacznie, natomiast opis odbierałam już będąc w ciąży, co utrudniało dalszą diagnostykę. Dopiero trzecia biopsja, wykonana pół roku później, wykazała komórki rakowe oraz pozwoliła na określenie ich receptorów. Wtedy usłyszałam, że będę musiała rozpocząć leczenie…

Musiało być pani o tyle trudniej, bo musiała pani myśleć nie tylko o sobie.

Byłam zdezorientowana, gdyż pojawiało się kilka wersji leczenia. Kluczowe było ustalenie kolejności działań, która byłaby optymalna i dla mnie i dla dziecka. Z jednej strony onkolog nalegał, że powinnam rozpocząć jak najszybciej chemioterapię, z drugiej strony ginekolog naciskał na to, żeby ciąża była donoszona.

Jak przebiegało leczenie?

To był czas intensywnych konsultacji lekarskich, uruchomiliśmy wszelkie możliwe kontakty, szukaliśmy pomocy w kraju i za granicą, potrzebne było spojrzenie interdyscyplinarne. Lekarze dawali rekomendacje, nakreślali korzyści i ryzyka, ale ostateczne decyzje musiałam podejmować sama. Nie była to komfortowa sytuacja dla osoby ze znikomą wiedzą medyczną.

Finalnie, udało się ustalić następującą kolejność. Najpierw, jeszcze w ciąży, usunięto guza. Następnie, wraz z mężem musiałam podjąć najtrudniejszą decyzję w życiu, decyzję o przedwczesnym rozwiązaniu ciąży i wcześniactwie naszego syna. Negocjowałam każdy dzień, ostatecznie syn przyszedł na świat w 35 tygodniu mając tylko chwilowe problemy adaptacyjne, i po 2.5tyg wyszliśmy ze szpitala. 

Chemioterapię rozpoczęłam 7 tygodni po porodzie. Miałam 16 wlewów, zarówno czerwonej (AC) jak i białej chemii (PXL), którym towarzyszyły zastrzyki filgrastymu oraz sterydoterapia. Na dzienną onkologię dojeżdżałam z Krakowa do Nowego Sącza – bardzo zależało mi na jednej rzeczy…

Na jakiej?

Bardzo chciałam zachować włosy. To była dla mnie w tym wszystkim namiastka normalności. Fakt, że poznawałam się w lustrze. Obawiałam się, że utrata włosów mnie złamie. Z internetowych grup „Amazonek” dowiedziałam się o czepku Paxman, który schładza skórę głowy do -5st C. I postanowiłam spróbować.  Jak się okazało, faktycznie udało się zachować część włosów nawet przy chemii, która najbardziej ze wszystkich obciąża włosy. Bez czepka byłabym łysa. Kosztowało mnie to jednak sporo logistyki i zaangażowania całej rodziny. 

Po chemioterapii poddałam się obustronnej mastektomii z rekonstrukcją, po której czekała mnie dość długa rehabilitacja i walka o powrót do normalnego funkcjonowania. 

Co zmieniła choroba? Czy jest tak, że znacząco wpływa na perspektywę życia?

Wiele osób, w tym także mój mąż, twierdzi, że choroba zmienia całkowicie perspektywę życia, że nie ma co myśleć i planować długoterminowo, bo przecież nigdy nic nie wiadomo. W moim odczuciu równie dobrze ktoś mógłby przestać planować, bo nie wiadomo czy nie wpadnie pod tramwaj idąc do sklepu.

Ja natomiast uważam, że choroba zmienia nasze życie na tyle, na ile my jej na to pozwalamy. Nie czuję tego, by choroba diametralnie zmieniła moje życie, czy wywróciła priorytety do góry nogami. 

Wynika to z nastawienia do życia?

Być może. Jestem osobą konkretną, mocno stąpającą po ziemi, dobrze zorganizowaną, aktywną. Początkowo to pomagało. W momencie diagnozy byłam w stanie zachować zimną krew. Nawet nie wiem, czy płakałam. Może uroniłam łzę. Następnie dużo się działo i to mnie trzymało, chyba byłam na adrenalinie – potrafiłam ułożyć w głowie plan działania, podejść do tematu zadaniowo, działać i odhaczać kolejne etapy. Sama byłam w szoku, że tak dobrze radzę sobie z tak trudną sytuacją. 

Potem jednak, tak różowo nie było. Przy chemioterapii nastała monotonia, żyłam od wlewu do wlewu. Czułam się kiepsko fizycznie. Zaczęłam nawet tracić nadzieję, że wrócę do swojego dawnego życia.

Myślała pani o sędziowaniu?

Zastanawiałam się, czy będę w stanie jeszcze podróżować po świecie, czy dam radę sędziować. Chyba nie bardzo w to wierzyłam, bo w głowie opracowywałam już plan B i sondowałam ewentualną ścieżkę komisarską. 

Zbyt wiele rzeczy zbiegło się na raz – chemioterapia, huśtawka hormonów, baby blues, sztuczna menopauza. Wpadłam w głęboką depresję. Próbowało mi pomóc kilku psychologów i psychiatrów, ale z mizernym skutkiem. Brałam leki. Były momenty, kiedy mąż po prostu mnie zmuszał, abym wstała z łóżka i się ubrała. To było moje jedyne zadanie dnia, a ja nie umiałam go wykonać. Proste, codzienne czynności były dla mnie nie lada wysiłkiem. 

Przez 4 miesiące nie wychodziłam poza teren osiedla, poza wycieczkami na onkologię. Gdy było odrobinę lepiej, moim zajęciem był spacer do osiedlowej lodziarni. Byłam w takim stanie, że nie miałam siły zrobić mleka mojemu synowi. Wówczas sądziłam, że jest to ponad moje siły fizyczne. Ale teraz wiem, że to nie była prawda. Było to ponad moje siły psychiczne. To głowa nie chciała współpracować.

Co się zmieniło? Wcześniej pani to wypierała?

Nie wypierałam, ja po prostu nie byłam tego świadoma. To może źle zabrzmieć, ale kiedyś wydawało mi się, że depresja dopada ludzi słabych, którzy nie potrafią wziąć się w garść. Nic bardziej mylnego. Nie wiem, czy można sobie to wyobrazić, jeśli się tego nie doświadczyło. 

Miałam całkowicie bezsenne noce, potrafiłam nie spać przez 48 godzin. Byłam na tyle niespokojna, że nie mogłam usiedzieć w miejscu. Nie potrafiłam skupić się, oglądać telewizji, czytać artykułów. Ręce mi drżały i myślałam, że to efekt uboczny chemioterapii. 

Psycholodzy mówili o budowaniu i szukaniu mostów, ale to przerastało granice mojej wyobraźni. Mówiono mi, że powinnam wychodzić do ludzi. Szukano półśrodków, że jak nie mogę sędziować i chodzić na mecze, to przynajmniej mogę je oglądać w telewizji. A to tylko potęgowało moją frustrację. Sprawiało, że czułam, jak daleko mi do tak upragnionej – i utraconej – normalności.

W tym procesie kluczowy okazał się czas?

Myślę, że tak. Zastanawiałam się nad tym, co mnie odbiło od dna. Szukałam magicznego momentu w czasie, wydarzenia, chwili, która postawiła mnie na nogi. Musiał zadziałać upływający czas, musiałam zobaczyć przysłowiowe światełko w tunelu. 

Gdy przyjęłam ostatni wlew i zakończyłam wizyty onkologiczne, wraz rodziną pojechaliśmy na wakacje. To na pewno pomogło. Czułam się lepiej, miałam czym zająć swoją głowę, bo sama planowałam i organizowałam ten wyjazd, a bardzo lubię to robić – robiłam to też przed chorobą.

Poczułam, że na wakacjach jestem w stanie przejść te kilka kilometrów dziennie. I pomyślałam, że jeśli mogę przejść te kilka kilometrów, to mecz przecież też przebiegnę, bo dlaczego nie? Na Malcie wzięłam udział w biegu terenowym. Chyba połowę przeszłam, ale wróciła nadzieja i moja motywacja do życia. W głowie już rodził się plan powrotu na boisko. 

Czy po takich doświadczeniach można iść do przodu, bez żadnych obaw z tyłu głowy, czy rak wciska jednak hamulec?

Jest to trudne i wiele osób sobie z tym nie radzi. W momencie depresji i choroby bardzo się nakręcałam. Mimo że mój nowotwór był najbardziej złośliwy i miał najgorsze rokowania, został wykryty szybko. Leczono mnie zatem z intencją całkowitego wyleczenia, ale dla mnie to i tak było mało. Jak zamykałam oczy, to widziałam moje życie kręcące się tylko wokół szpitala: ciągłe wizyty, kontrole, badania. Do końca życia. A mi nie zależało na „jakimś” życiu, tylko na jakości życia, na życiu jakim miałam wcześniej. Pojawiali się znajomi i twierdzili, że leczenie jest tymczasowe, że potrwa pół roku. Nie byłam w stanie uwierzyć, że po pół roku wszystko wróci do normalności. 

I wiesz co? Wtedy, nie wyobrażałam sobie, że pół roku później będę biegać po parkietach drugiej ligi mężczyzn, będę pracowała na pełen etat w korporacji, jednocześnie ogarniając prawie drugi etat w domu z dwójką dzieci, że będę w Wydziale Sędziów KOZKosz, w radzie osiedla i jeszcze zaangażuję się w sprawy przedszkola mojej córki, gdzie padły zarzuty o przywłaszczenie milionowych kwot (śmiech). Brakowało mi tych wysokich obrotów! To pozwala mi iść do przodu.

I jeszcze dzieli się pani doświadczeniem z innymi kobietami.

No tak! Mój mąż mówi mi nawet, że poświęcam zbyt wiele czasu dla otoczenia (śmiech). Ale to prawda, Amazonki to bardzo silna i zjednoczona grupa. To kobiety, które niejednokrotnie mają wiedzę porównywalną z wiedzą lekarską, podpowiadały mi wiele tematów, o co zapytać lekarzy, co robić w danej sytuacji, gdzie się udać. Naturalnie stałam się częścią tej społeczności. Początkowo sama szukałam wsparcia i porad, a teraz i ja staram się pomagać. 

Pojawiły się w moim życiu 3 dziewczyny, które regularnie przy każdej chemii pytały mnie, jak się czuję. Miałyśmy stały kontakt, mogłyśmy naprawdę na sobie polegać. W pewnym momencie, zmieniły się relacje z moimi dotychczasowymi znajomymi. Niektórzy twierdzą, że przyjaciele odwracają się w chorobie. Nie w moim przypadku – tutaj to ja ich odrzuciłam, trochę nieświadomie, na pewno nie specjalnie. Wydawało mi się, że nie mam o czym z nimi rozmawiać. W moim życiu nic nie działo – nie wychodziłam z domu, nie pracowałam, nic nie robiłam, nie oglądałam filmów ani telewizji, jedynym tematem było leczenie i choroba. Oni z kolei pewnie niekomfortowo czuli się w tym temacie, nie mieli wiedzy albo sądzili, że jest to dla mnie trudne i niewygodne. Nie umiem sztucznie utrzymywać relacji, żeby rozmawiać o pogodzie. Było to dla mnie bardzo dziwne, ale Amazonki w tamtym momencie rozumiały mnie jakby lepiej.  

Mam tak wewnętrznie, zresztą to samo mam z koszykówką, że czuję jakby takie społeczne zobowiązanie. Nie umiem tego chyba dokładnie zdefiniować czy nazwać. Czuję powinność. Jeśli jakaś grupa mi tyle dała, to ja chciałabym dać tyle samo od siebie, czy to dziewczynom świeżo po diagnozie, czy młodym adeptom sędziowania. Czasami wystarczy tylko rozmowa, nie trzeba mieć wiedzy medycznej. Dzielę się swoim doświadczeniem i motywuję inne kobiety, pokazując na swoim przykładzie, że po takiej chorobie można wrócić do pracy, a przede wszystkim do aktywności, tak jak ja wróciłam do sędziowania. 

Powrót na parkiet musiał być szczególnym momentem.

Był! Choć dozowałam w sobie emocje, bo najpierw poszłam sędziować ligę amatorską. Później porozmawiałam oficjalnie z referentem PZKosz, że będę gotowa na koniec marca i chciałabym wrócić. Miałam świadomość, że w tym czasie rozgrywki wchodzą już w fazę play-off, więc zaproponowałam pomoc przy sędziowaniu turniejów ćwierć i półfinałowych rozgrywek młodzieżowych. 

Chylę czoła do władz PZKosz, że udzielono mi urlopu na czas ciąży, a gdy okazało się, że wykryto u mnie nowotwór, powiedziano mi, że wrócę kiedy będę gotowa. Na moje urodziny – z inicjatywy męża – otrzymałam filmik z życzeniami, w którym wzięło udział wielu sędziów. Sędziujące dziewczyny zorganizowały akcję, w której podczas jednej kolejki sędziowie biegali z symbolicznymi różowymi wstążkami przypiętymi do koszulek. Miejscowi sędziowie odwiedzali mnie, nawet pomimo moich dosadnych protestów, a w skrajnych sytuacjach, zostawiali mi zupy lub soki na wycieraczce. W tym trudnym dla mnie momencie, środowisko sędziowskie naprawdę pokazało klasę i było dla mnie ogromnym wsparciem.  

Z kolei, z końcem marca otrzymałam miłą niespodziankę – nominowano mnie na mecz drugiej ligi męskiej. Tego się zupełnie nie spodziewałam, były momenty wzruszenia.

Jak w sporcie: wyzwanie, strategia, rywalizacja, przydają się także cechy sportowca. Ale w chorobie nie ma remisu.

To prawda. Dziś wygrałam, chociaż nie wiem, czy odważę się powiedzieć, że jestem zdrowa. Na pewno nie przed upływem pięciu, dziesięciu lat. Trzymam się oficjalnej terminologii, obecnie jestem w remisji choroby, systemowe leczenie się zakończyło, ale czy będzie wznowa lub przerzuty? Tego nie wiem. 

Zatem co jeszcze przed panią? 

„Beep test”! Każdy sędzia co roku zobligowany jest do zaliczenia egzaminu licencyjnego. Pierwsza część to test pisemny z wiedzy przepisów i interpretacji. Drugi test, to właśnie „beep test”, czyli test sprawnościowy. Polega na bieganiu wahadłowym przez 9 minut, 76 dwudziestometrowych odcinków. Może się wydawać, że nie jest to wyzwanie, bo to zaledwie 1,5 km, ale jest to interwałowy bieg z narastający tempem, nie można biec za szybko ani za wolno. Do tego dochodzi aspekt psychologiczny – kto nie przebiegnie, ten nie sędziuje cały sezon. Pamiętam, ile wysiłku i stresu kosztował mnie powrót i „beep test” po pierwszym porodzie, a co dopiero teraz: po porodzie, chemioterapii, szeregu operacji, rehabilitacji i długiej absencji. Obawiam się, to chyba naturalne, ale robię wszystko, aby sobie poradzić – i bez taryfy ulgowej, bo tego bym nie chciała. Jeśli mam sędziować te same mecze, to na tych samych warunkach. Uruchomiłam swój osobisty, mały projekt. Wracamy do formy. I po prostu trenuję.

Niedziela, godzina 7:51. SMS od Agnieszka Drabik: Zdałam!

Pamela Wrona

Autor wpisu:

POLECANE

tagi

Aktualności

16 lat i… koniec. Tyle musieli czekać kibice z Bostonu na kolejne mistrzostwo swojej ukochanej drużyny. Dokładnie w tym dniu w 2008 roku Celtics zdobyli swoje ostatnie mistrzostwo. Przyznać trzeba jednak, że tym razem zrobili to w wielkim stylu, ponosząc w tych Playoffs tylko trzy porażki. Finał z Dallas, który miał być bardzo zacięty, skończył się tak zwanym „gentleman sweep”, czyli 4:1.
18 / 06 / 2024 12:31
– Koszykówka to moja ucieczka od codzienności – przyznaje koszykarz Mateusz Bręk, u którego sukcesy sportowe w ostatnim czasie przeplatały się z trudnymi doświadczeniami poza parkietem. Kogo dziś widzi? – Po prostu chyba szczęśliwego człowieka, który cieszy się tym, że mógł spotkać się w kawiarni i porozmawiać o życiu – odparł, dodając później, że rozmowa ta była pewnego rodzaju formą terapii.

Zapisz się do newslettera

Bądź na bieżąco z wynikami i newsami