Spał na jednej kanapie z Kevinem Durantem, ma dzień swojego imienia w rodzinnym mieście, a niedawno w meczu ze Stelmetem postanowił wiązać buta w trakcie akcji. Jest gwiazdą Polskiego Cukru Toruń i całej PLK.

NBA, PLK – znasz się na koszu, wygrywaj w zakładach! >>
Kyle Weaver wypowiada się tak, jak gra w kosza. Na luzie, jakby powoli, z permanentnym uśmiechem. I z gestykulacją, ale taką pływającą. To nie są gesty, które wypowiedź porządkują, stawiają kropkę lub wykrzyknik. To raczej falowanie, dyrygowanie, bujanie.
I tak właśnie bujaliśmy się w środę, gadając przez blisko godzinę. Wspominam o tym, bo Weaver to jednak inny rozmówca niż większość koszykarzy, z którymi miałem przyjemność robić wywiady. Wyjątkowo pozytywnie zaangażowany, taki, który naprawdę rozmawia, a nie tylko odpowiada na pytania.
Właśnie, pytania. Zwykle mam przed sobą listę zagadnień, które trzeba poruszyć – teraz też tak było, ale zerkanie na nią nie miało większego sensu. Zacząłem od włączenia poniższego klipu i popłynęliśmy:
Łukasz Cegliński: Znasz tę akcję, prawda?
Kyle Weaver: Ty też ją znalazłeś? Nieźle. Wow…
Rok 1969, finał mistrzostw stanu Wisconsin dla szkół średnich, Beloit Memorial przegrywa z Neenah 68:70, do końca dwie sekundy. LeMont Weaver dostaje piłkę na połowie, rzuca i trafia. I ostatecznie po dwóch dogrywkach jego szkoła wygrywa 80:79 i zdobywa mistrzostwo. Ile razy ojciec opowiadał ci o tym rzucie?
– Możliwe, że nigdy, ale słyszałem tę opowieść z milion razy od wielu osób. On nie musiał nic mówić.
Pewnie jest jedną z najbardziej znanych osób w mieście?
– Jest bardzo, bardzo rozpoznawalny. Dzięki temu rzutowi stał się w pewnym sensie żyjącą legendą – przynajmniej, jeśli chodzi o koszykówkę.
Jak byłem mały, to oglądałem tę akcję wielokrotnie. Na kasecie VHS mieliśmy cały mecz, a ja schodziłem do piwnicy, włączałem odtwarzacz i przewijałem tylko na końcówkę. I oglądałem, oglądałem, oglądałem.
Ojciec był leworęczny, a ja chciałem być taki, jak on. Więc wszystko robiłem lewą ręką – rzucałem spod kosza, z daleka, nawet jadłem lewą ręką. Po to, by się do niego upodobnić. I wiesz co, wydaje mi się, że to właśnie dlatego nieźle gram teraz lewą ręką.
Jakim graczem był LeMont Weaver?
– Niższym niż ja, bardzo szybkim, z niezłym rzutem – pamiętam zresztą, że jak byłem mały, to bardzo często sobie razem rzucaliśmy. Był mądrym graczem, potem zresztą został trenerem. Odegrał podwójną rolę w moim życiu – jako rodzic, ale też nauczyciel koszykówki. Zawsze mogłem z nim pogadać o grze, bo doskonale rozumiał mnie i jako zawodnika, i jako syna. Dobre mecze, złe mecze, rzeczy do poprawy – wiele spraw obgadaliśmy.
Na studia poszedł na Uniwersytet Wisconsin, ale potem nigdzie już nie grał. Powtarzał potem, że gdyby wybrał lepszą szkołę, taką, w której mógłby się bardziej pokazać, miałby szansę na karierę. Ale jej nie zrobił, został trenerem.
Twoim też?
– Nie, kończyłem to samo liceum, ale on tam nie pracował. Był asystentem trenera na Uniwersytecie Wisconsin-Whitewater, małej szkole, która miała koszykarską drużynę w Dywizji III. Potem prowadził sam inny zespół. Ale nigdy mój.
Zrobiłeś większą karierę niż ojciec, ale zatrzymajmy się na chwilę przy Washington State, gdzie spędziłeś cztery lata. Na swoim pierwszym roku spotkałeś się w drużynie z Thomasem Kelatim, który właśnie kończył studia.
– Niedawno, gdy spotkaliśmy się w Zielonej Górze, przed pierwszym naszym meczem ze Stelmetem, wspominaliśmy tamten rok. Thomas powiedział mi wtedy, że bardzo lubi oglądać mnie w grze i był to dla mnie jeden z największych komplementów, jakie usłyszałem w życiu.
Tylko że Thomas pewnie nie wie, że ja podziwiałem go bardziej. Wchodziłem do zespołu jako dzieciak, a on był już doświadczonym, ogranym seniorem. Jeździliśmy na mecze z takimi szkołami jak Arizona czy UCLA i ja, młody chłopak z małego miasta, otwierałem szeroko oczy na sam widok słynnych hal lub słysząc opowieści o byłych graczach rywali, którzy trafili potem do NBA. A Thomas, wówczas gracz trochę niedoceniany, był w swoim żywiole, świetnie sobie radził, był naszym liderem. Samo patrzenie na niego było wyjątkowe i mnie motywowało.
Graliście na tej samej pozycji?
– Niekoniecznie. Thomas był dwójką, głównie rzucał, natomiast ja sporo grałem jako jedynka, bo nasz rozgrywający – też debiutant, tak jak ja – złamał kość stopy i w dużej mierze to właśnie ja go zastępowałem. I generalnie, w NCAA, często byłem rozgrywającym, dopiero z czasem rozwinąłem się na kolejnych pozycjach.
A na jakiej pozycji grałeś w liceum?
– Na najróżniejszych, bo jednego lata tak wystrzeliłem w górę, że z rozgrywającego stałem się nawet czwórką. Wiesz, Beloit to naprawę małe miasto, w szkole nie mieliśmy wielu wysokich graczy. Czasami było tak, że byłem najwyższym graczem w piątce i grałem nawet jako środkowy.
Dobra, zobacz teraz to.
Bardzo fajnie zmontowane oczekiwanie na wybór w drafcie. Byłeś wtedy z bliskimi w Beloit i czego się wtedy spodziewałeś?
– Powiem ci szczerze, że nie miałem żadnych konkretnych oczekiwań. Serio, po prostu chciałem dostać możliwość udowodnienia, że potrafię odnaleźć się w NBA. Przed draftem byłem na sprawdzianach w wielu klubach, pamiętam, że opuściłem w ostatnim semestrze bardzo dużo zajęć. W naprawdę krótkim okresie czasu odwiedziłem chyba ze 12 klubów, a może nawet więcej. Samolot, trening, podróż, nowe miasto i tak w kółko.
I w końcu z 38. numerem wybrali cię Charlotte Bobcats.
– Nigdy tam nie zagrałem, nie licząc Ligi Letniej. Zaraz potem zostałem wymieniony do Oklahoma City Thunder.
Miałem specyficzne podejście do tego zespołu, który właśnie wtedy został przeniesiony do Oklahomy ze Seattle. Czułem się z tym klubem związany, bo przecież studiowałem w Washington State, gdzie właśnie leży Seattle. Najpierw, idąc na studia, wymyślałem milion powodów, by wrócić do siebie, bliżej domu, ale potem szybko się przyzwyczaiłem, poczułem się na północnym-zachodzie bardzo dobrze, zżyłem się z tamtym miejscem. Stałem się też fanem Supersonics, oglądałem w tym zespole młodego Kevina Duranta, pamiętam Damiena Wilkinsa, Nicka Collisona.
I nagle znalazłem się w tym samym zespole, co oni, ale w zupełnie innym miejscu. To było dziwne uczucie.
A co to jest „Weaver Weekend”?
– A to ciekawa historia. Wyobraź sobie, że władze mojego miasta ustanowiły mój dzień. Normalnie, dzień imienia Kyle’a Weavera w Beloit. W 2013 roku wyznaczono go na 7 lipca, to cykliczna data.
I ten „Weaver Weekend” to była taka dwudniowa impreza właśnie na początku lipca, chyba jakieś dwa lata temu. Urządziliśmy koncert, mecz koszykówki, uroczystość szkolną itp. Chciałem i chcę, żeby to była impreza cykliczna, na razie udało mi się to zrobić tylko raz. Także ze względu na fakt, że zacząłem jeździć po świecie, grałem w Europie, nie miałem czasu na organizowanie itp.
Ale ostatniego lata udało się przy okazji Dnia Kyle’a Weavera urządzić fajną imprezę dla dzieci – zabawy, zjeżdżalnie, popcorn, dużo śmiechu. Taki miły dzień dla dzieci, całych rodzin.
Jeśli twój tata trafił najważniejszy rzut w historii miasta, a ty masz w nim swój dzień, to znaczy, że Weaverowie są w Beloit kimś wyjątkowym.
– No coś w tym jest. Moja rodzina jest bardzo duża – wujkowie też grali w kosza i zdobywali stanowe mistrzostwo, kuzynów mam mnóstwo. Staramy się trzymać razem, wykorzystujemy każdą okazję do wspólnej imprezy. Tak zostałem wychowany, że rodzina jest bardzo ważna.
W twoim pierwszym sezonie w Oklahoma City Thunder jeden z ostatnich meczów graliście w Milwaukee. Podobno na trybunach usiadła setka twoich krewnych i znajomych. A ty rzuciłeś wtedy 12 punktów i miałeś 9 zbiórek. Fajny występ.
– Tak, wyszedłem w pierwszej piątce, to był wyjątkowy mecz. Sama świadomość faktu, że specjalnie dla mnie do Milwaukee jedzie kilka autobusów z kibicami, pokazały mi, jak bardzo wspiera mnie moje miasto. Ale to nie jedyny powód, dla którego tak lubię wracać do Beloit. Po prostu czuję, że chcę coś zrobić dla tego miejsca, dla tych ludzi.
Już kiedyś cię o to pytałem, ale kolega nalegał, żebym zapytał jeszcze raz – co ty właściwie robisz w Polsce?
– Następne pytanie proszę!
Nie, serio. Może nie wyglądasz w naszej lidze jak gracz z innej planety, ale widać, że masz dużo większe możliwości. Że mógłbyś grać w Niemczech, Francji, a nawet Hiszpanii czy Turcji.

– Zastanawiałem się nad tym. Jakby to powiedzieć… Moja kariera, to taka trochę podróż w nieznane. Czasem jest frustrująca, czasem jest nawet bolesna.
Jeśli chodzi o pytanie, które zadałeś, to sam cały czas szukam na nie odpowiedzi – jak tu trafiłem, czy powinienem tu być? W lecie byłem w domu, czekałem na oferty, kilka razy praktycznie podpisywałem kontrakt, ale tu nagle pozyskano kogoś innego, tam jednak zmieniono trenera, gdzieś znów coś tam wypadło. Miałem poważne propozycje z Francji i Włoch, ale z jakichś względów to nie wyszło.
W końcu powiedziałem agentowi, że chcę podpisać kontrakt tam, gdzie mnie naprawdę chcą. Ale w sierpniu okazało się, że kolejne kluby domykają składy, a ja nie mam ofert. Wtedy pojawiła się propozycja z Polski, ale szybko ją odrzuciłem – nie znam kraju, nigdy tu nie byłem, poczekam. No i czekałem. Ale ludzie z Torunia znów złożyli propozycję, co pokazało, że myślą o mnie poważnie. W końcu doszedłem do momentu, w którym musiałem podjąć decyzję, a nie chciałem tracić początku sezonu. No i dopisałem kolejny kraj do listy.
Wcześniej były na niej Belgia, Niemcy, Izrael, Włochy, Portoryko…
– … i teraz jest Polska. I wiesz co? Tak sobie myślę, że w tej mojej koszykarskiej podróży, to miejsce samo mnie wybrało. I mówię to teraz z pełnym szacunkiem. Jestem szczęśliwy, że mogę grać zawodowo w koszykówkę i że tak się to ułożyło, że jestem tutaj. Nawet jeśli czasem się zastanawiam, gdzie mógłbym w tej chwili być.
W sumie źle nie trafiłeś – grasz w zespole, który jest rewelacją rozgrywek, który jest w ścisłej czołówce.
– Dokładnie, to samo sobie myślę. Jest wiele dobrych stron całej sytuacji.
Czy w tej koszykarskiej podróży po całym świecie coś cię zaskoczyło?
– Czy ja wiem… Pierwszą ofertę z Europy, zaraz po tym, jak zostałem zwolniony z kontraktu przez Chicago Bulls, dostałem z Maccabi Tel Awiw. Wtedy prowadził je jeszcze trener David Blatt, kilka razy rozmawiałem z nim przez telefon. To była poważna propozycja, pod każdym względem.
To dlaczego jej nie przyjąłeś?
– Bo nic nie wiedziałem o tutejszej koszykówce, o poziomie w Europie, o jej ligach! Poza tym byłem młody i wciąż liczyłem na to, że dostanę się do NBA.
Keith Langford, jeden z najlepszych strzelców Euroligi, mówił kiedyś, że niektórym graczom z USA wydaje się, że przyjazd do Europy jest równoważny z przyznaniem się do porażki.
– Wydaje im się też, że tutaj nie będą mieli szansy się pokazać, że kluby NBA nie będą ich już oglądać, że nie będzie ich pod ręką. Wiesz, z tą NBA jest tak, że jest w niej tylko 30 zespołów, które w sumie zatrudniają 450 graczy. I co roku dochodzą do niej kolejni młodzi, utalentowani koszykarze, więc prawdziwym wyzwaniem nie jest do NBA trafić, tylko się w niej utrzymać. Ale jak wypadniesz, to ciągle liczysz, że zaraz wrócisz.
A Keith miał rację. Wielu graczy – i ze mną było tak samo – nic nie wie o Europie. Ja nie chciałem tu przyjeżdżać. Zwłaszcza, że byłem młody i myślałem tak: „Ok, zwolnili mnie z NBA, ale pogram w D-League, ktoś po mnie znów zadzwoni, dostanę szansę, załapię się”. Godziłem się na te zasady, na to „pojawiam się i znikam”. Ale równocześnie przepuszczałem okazję na grę w wielkich klubach, na wysokim poziomie, za duże pieniądze.
W takiej sytuacji trzeba umieć podjąć decyzję i tak sobie myślę, że to moje skakanie z kraju do kraju, z ligi do ligi, to też wynik tego, że ja jej nie potrafiłem podjąć.

Oglądamy twoje występy w PLK, miałeś kilka bardzo dobrych spotkań, w których pokazałeś wszechstronność, ale wciąż czekamy na jakieś mocniejsze uderzenie. Mecz z triple-double, spotkanie, w którym rzucisz 40 punktów. Doczekamy się takiego występu, jakie czasem mają Taylor Brown lub Chris Czerapowicz?
– Fakt, zgadzam się, że moja gra może wyglądać na taką „A, ok, niezły jest”.
Dokładnie! Widzimy, że masz duże możliwości, ale grasz właśnie na poziomie „Jest ok”.
– Ja w sumie mam tak od zawsze. Całą karierę słyszę coś w stylu: „Zagrałeś nieźle”. Ale potem patrzysz w statystyki, a tam widzisz 16 punktów, 7 zbiórek i 7 asyst. I jesteś zaskoczony.
My w Toruniu mamy prawdziwy zespół. Prawdziwy. Nie wydaje mi się, by do tej drużyny pasował mój wybitny występ, żeby to było potrzebne. Taylor i Chris w swoich zespołach mają trochę inną sytuację.
Bo King Szczecin i Miasto Szkła Krosno w większym stopniu potrzebują ich świetnej gry, by zwyciężać. U was jest tak, że wystarczają dobre występy kilku dobrych zawodników, których macie.
– Ostatnio w Sopocie rzuciłem więcej punktów niż zwykle, ale przegraliśmy różnicą 30. I jeśli spytasz mnie, jakie mecze wolę, to oczywiście te, w których wygrywamy. A do tego potrzebujemy całej drużyny, a nie indywidualnych występów.
Czyli popisów Kyle’a Weavera nie będzie?
– Tego nie powiedziałem… Myślę, że taki mecz, po którym będzie można powiedzieć „Wow!” nadejdzie sam, w naturalny sposób.
O asystach opowiedz, szczególnie do Krzyśka Sulimy, bo niektóre są piękne.
– Ciekawe, że o to pytasz, bo chyba już z pięć osób chciało się dowiedzieć, czy ja i „Suli” jesteśmy przyjaciółmi, najlepszymi kumplami w drużynie. Otóż nie, jesteśmy normalnymi kolegami z drużyny, choć jego styl gry bardzo mi odpowiada. Świetnie walczy, zawsze jest dokładnie tam, gdzie powinien być i dobrze rozumie to, co ja w danej akcji zamierzam zrobić. Kiedy mam piłkę, on wie, jak ma się zachować. I ja mu po prostu podaję, to łatwe.
Pytałeś o większą liczbę moich punktów, to odpowiem ci jeszcze tak – ja sobie asysty przeliczam na punkty. Sam rzucę np. 14, ale zaliczę 7 asyst, z których padnie co najmniej 14 kolejnych punktów. Są punkty dzięki mnie? Są. Drużyna korzysta tak i tak.
Ja po prostu potrafię dostosować się do rytmu gry i potrzeb drużyny. A one są płynne – czasem Obie ma świetny dzień w ataku, rzuca i trafia, więc trzeba mu podawać i szukać pozycji dla niego. Staram się myśleć grając.
A o co chodziło z tym wiązaniem buta w meczu ze Stelmetem?
– Miałem już pytania od kilku osób: „Co to był za żart z tymi sznurówkami?” Ale to nie był żaden żart, tak wyszło.
No bo tak – gramy i nagle, po zmianie krycia, mam przez sobą Juliana Vaughna. Daleko, ze cztery metry z przodu. Ale nie chcę go atakować, bo do końca meczu są jakieś dwie minuty, a my prowadzimy. Więc kozłuję, sekundy lecą. Ale nagle czuję, że coś mi za luźno w bucie. Patrzę, rozwiązał się. Ale zerkam na Vaughna – jest daleko. Inni tylko stoją i się patrzą. No to myślę – szybko zawiążę buta i gramy dalej. Przez chwilę przeszło mi przez głowę, że sędzia może wstrzyma grę.
Ale nie wstrzymał, ja wiążę, piłka odbija się obok. I nagle widzę, że Vaughn pędzi na mnie jak wściekły byk. Poczułem się jak jakiś matador, chciałem mu machnąć płachtą przed twarzą. Musiałem jednak zająć się piłką, podać do kogoś. Nie zadawałem sobie sprawy, jak to śmiesznie wyglądało.
Wiesz, co jeszcze jest śmieszne – to był ostatni mecz Juliana Vaughna w PLK.
– Ale myślisz, że to dlatego?
(ok, w tym momencie obaj prawie popłakaliśmy się ze śmiechu)
Kurczę, niech to nie wyjdzie głupio, że się z niego śmiejemy. Julian wydaje się równym gościem, po prostu ta sytuacja była dziwna.
Niebawem skończysz 31 lat. Co chcesz jeszcze osiągnąć na boisku, gdzie widzisz się w najbliższych latach?
– Przede wszystkim, to chcę wycisnąć jak najwięcej się da z tego sezonu. Gramy dobrze, jesteśmy wysoko, mamy szansę na sukces.
A ja? Postaram się wykorzystać szanse, które się pojawią.
Ale jakie to mają być szanse – Euroliga, a może jeszcze NBA?
– Super byłoby, gdybym mógł pokazać, że potrafię grać na euroligowym poziomie, bo moim zdaniem potrafię. A w lecie na pewno spróbuję znaleźć jakiś sposób, by przypomnieć o sobie klubom NBA. Ale to trudno planować – trzeba grać jak najlepiej i wygrywać mecze, ale też liczyć na sprzyjające okoliczności.
To teraz powiedz mi, który z tych graczy jest najlepszy: Kevin Durant, James Harden czy Russell Westbrook?
– Kurczę, trudne pytania zadajesz. Wszyscy są moimi kolegami, choć nie sądzę, by ten wywiad przeczytali… To wielcy gracze, ale Kevin jest wyjątkowy. Przy takim wzroście świetnie kozłuje i rzuca, on na 100 proc. znajdzie się w Galerii Sław.
Miałem pytanie pomocnicze – wyobraź sobie, że masz zagrać mecz dwóch na dwóch, w którym stawką jest twoje życie. Kogo byś wziął do pomocy?
– A przeciwko komu miałbym grać?
O tym nie pomyślałem. Ale powiedzmy, że przeciw LeBronowi i Kyrie Irvingowi.
– W sumie to nieważne, i tak musiałbym zadzwonić do Kevina. Powiedziałbym mu: „Słuchaj, jestem na boisku, potrzebuję cię. Mam tu LeBrona i Kyriego, wpadaj”.
Grałeś i trenowałeś z tymi gwiazdami w Oklahoma City w sezonie 2009/10. Jak ich pamiętasz?
– Każdego trochę inaczej – z Russellem przyszliśmy do zespołu razem, obaj byliśmy debiutantami. Znaliśmy się zresztą wcześniej, bo graliśmy przeciwko sobie w NCAA, to była ta sama konferencja. Zresztą – Jamesa, który dołączył rok później, też znałem, bo z Arizona State też się spotykaliśmy. Ale z Russellem mieliśmy takie swoje pojedynki na treningach, a potem łaziliśmy razem. Widziałem, że on ma w sobie to coś, taki pęd, iskrę, która go zapala. Nie spodziewałem się, że będzie tak dobry, tak szybko, ale dostrzegałem ten ogromny potencjał.
James też miał ogromy talent, ale podobnie jak z Russellem – nie myślałem wtedy, że będzie aż taką gwiazdą, że na nim będzie opierała się gra silnej drużyny, że będzie regularnie występował w Meczu Gwiazd.
Kevin? On miał już wypracowaną markę, zanim przyszedłem do Oklahoma City. On już był Kevinem Durantem, po prostu. Miał i ma wszystko, począwszy od wzrostu, a skończywszy na technice. Szalenie trudno grać przeciwko niemu w obronie. Skumplowaliśmy się i już po kilku treningach mu powiedziałem: „Rób, to co robisz, moje dzieciaki kiedyś będą o tobie gadać i się na tobie wzorować”.
Jacy to byli ludzie wtedy, w sezonie 2009/10?
– To był wyjątkowy sezon, wszyscy byliśmy młodzi. Kevin i Russell mieli po 21 lat, James miał 20, ja byłem nieco starszy – skończyłem już 23. Ale trzymaliśmy się razem, na wyjazdach wychodziliśmy razem do centrów handlowych, łaziliśmy, wpadaliśmy coś zjeść, szliśmy do kina. Zachowywaliśmy się jak normalne, młode chłopaki, które kochają koszykówkę. Nie było żadnego siłowania się na ego, nie zastanawialiśmy się, kto jest lepszy, kto będzie większą gwiazdą.
W tej chwili Durant, Harden i Westbrook są kandydatami do nagrody MVP, ale pełnią różne role w zespołach o różnej sile i potencjale. Jak wygląda w tej chwili twój ranking tej trójki?
– Ale wiesz co, ja nie oglądam NBA! Możesz wierzyć lub nie – nie obejrzałem w tym sezonie żadnego meczu. Trochę przez różnicę czasu, a trochę bez brak zainteresowania. Wiem, to może brzmieć dziwnie, ale grając w Polsce oglądam dużo meczów własnych i rywali, w ten sposób przygotowujemy się do kolejnych spotkań. Myślę, że to się zmieni, gdy w NBA rozpocznie się play-off, ale na razie nie przyglądam się lidze tak bardzo. Coś tam przeczytam, obejrzę skróty…
Ale ok, skoro mnie pytasz, to odpowiem. Wydaje mi się, że na pierwszym miejscu powinien być Russell. Z dwóch względów – raz, że statystyki, jakie notuje, są niesamowite. Dla rozgrywającego wręcz szalone. A dwa, że ciągnie za sobą drużynę. On naprawdę nie ma tam dużego wsparcia, a pewnie awansuje do play-off.
Na drugim miejscu dałbym chyba Jamesa, a potem Kevina. Jeśli wyjmiesz z Houston Rockets Hardena, to będzie przeciętny zespół. To samo zresztą dotyczy Westbrooka i Thunder. Natomiast jeśli w Warriors nie byłoby Duranta, to oni wciąż byliby niemal tymi samymi Warriors.
Masz jakieś śmieszne wspomnienia związane z tymi graczami, zapadło ci w pamięć coś, spoza boiska?
– Ten 2008 rok był dziwny dla klubu i wszystkich graczy, bo właśnie wtedy cała organizacja przenosiła się ze Seattle do Oklahoma City. Było z tym trochę bałaganu, wiele rzeczy trzeba było zorganizować, poznać. Znaleźć mieszkania, miejsce do treningów, lekarzy, sprowadzić samochody itp. Pamiętam, że przez moment nie mieliśmy treningowej hali i ćwiczyliśmy w jakiejś podrzędnej salce.
Pamiętam, że Kevin szukał mieszkania, a ja już wcześniej, dość szczęśliwie, załatwiłem sobie fajne mieszkanko w przyjemnej okolicy. I Kevin przez kilka dni ze mną mieszkał – spał na kanapie. Jak teraz o tym pomyślisz, to był to jakiś absurd – gwiazda NBA, przyszły członek Galerii Sław, śpi u ciebie w salonie na kanapie. Ale tak było, a ja nie miałem jeszcze łóżka, musieliśmy się jakoś pomieścić. Dobrze się wtedy poznaliśmy, przegadaliśmy wiele godzin.
Nie żałujesz, że NBA skończyła z tobą tak szybko? W sezonie 2009/10 zostałeś oddany do Utah Jazz, w sumie rozegrałeś w lidze tylko 73 mecze.
– Pewnie, że chciałbym grać w NBA dłużej. Ale nie cofam się, nie rozpamiętuję. Gram w kosza, robię to, co kocham, jestem w mocnej drużynie. Jest ok.