
Nowa oferta powitalna PZBUK – darmowy zakład 50 zł.! >>
Burzę wywołał oczywiście prezes Radosław Piesiewicz, podczas gali na zakończenie plebiscytu Przeglądu Sportowego. Napisałem „oczywiście”, bo na podstawie dotychczasowych doświadczeń, trudno sobie wyobrazić jego publiczne wystąpienie, w którym nie narobi jakiejś siary. Granica między wyrazistością a kompromitacją bywa dość regularnie przekraczana.
W każdym razie – to nie był czas, miejsce i klimat, aby robić przed milionami widzów aluzje pod adresem Marcina Gortata, nawet jeśli stwierdzenie o liderze z social media jest boleśnie celne. Jednoczesny prezes PZKosz i PLK w najbardziej chwalebnym momencie ostatnich lat toczy prywatną wojenkę? Małość.
Ale i sam Marcin Gortat od początku przesadzał. Robił to już w wywiadach w trakcie gali, a potem skrzętnie grzejąc temat od następnego poranka – samodzielnie i poprzez dziennikarzy. Przy okazji rykoszetem oberwał niewinny Mateusz Ponitka, co później trzeba było odkręcać.
I teraz też to Gortat celowo eskaluje cały problem wzajemnej niechęci z prezesem, sięgając po jeszcze potężniejsze, medialne działa. Jego wywiad dla sport.pl (całość TUTAJ >>), z epitetami typu „karierowicz” pod adresem Radosława Piesiewicza, można uznać za wszystko, ale nie chęć łączenia środowiska, o czym tak często Marcin ostatnio powtarza. Gdyby mu zależało na spokoju wokół kosza, raczej by dyplomatycznie milczał.
Marcin Gortat to najwybitniejszy polski koszykarz w historii i postać, która także po zakończeniu kariery będzie bardzo ważna dla całej dyscypliny. Ale z samego faktu bycia Marcinem Gortatem nie wynika jeszcze automatycznie, że wszystko co powie, ma sens i się sprawdza. Zresztą w poprzednich latach tego “mówienia” Marcina często bywało dużo więcej niż później faktów.
Także te ostatnie stwierdzenia, cytowane przez sport.pl o tym, jak to niby znacznie lepiej wyglądało i budowało się za prezesury Grzegorza Bachańskiego, muszą budzić uśmiech politowania u każdego, kto choć trochę zna realia polskiej koszykówki.
Kto komu jest potrzebny?
Tak naprawdę, stale widać było przez poprzednie lata – przynajmniej z zewnątrz – wzajemną niechęć Gortata z władzami polskiej koszykówki. Winne tych kiepskich relacji były obie strony. Tym niemniej, oczywiście, przegrywał na tym PZKosz i szeroko rozumiana polska koszykówka. Bowiem Marcin był i jest kimś, zrobił wspaniałą karierę w NBA, on do szczęścia (i biznesów) naszych działaczy oraz koszykarskiego związku po prostu nie potrzebował.
Tymczasem, totalnie goły, PZKosz miał wręcz obowiązek te relacje naprawić i Gortata do sprawy polskiej koszykówki przyciągnąć. Jakkolwiek, nawet stając na głowie – negocjacjami, propozycjami, biznesami, pieniędzmi. Związek, jego prezesi, przez lata nie potrafili tego zrobić. Nie umieli skorzystać z (oby nie) jedynej szansy na 100 lat, gdy mieliśmy skarb w postaci liczącego się koszykarza w NBA.
Gortat był bardzo potrzebny polskiej koszykówce, ale sam jej nie potrzebował i dawał temu wyraz. Czy teraz, po zakończeniu kariery, to się jakoś zmieni i Marcin uzna, że rodzimy basket może jednak mu się do czegoś przydać? Pytanie otwarte, przekonamy się w najbliższych miesiącach i latach. Może to stąd wynikają te jego nieproporcjonalne riposty?
Butna postawa prezesa Piesiewicza robi wrażenie, jakby prezes PZKosz uznał, że teraz („na fali sukcesu”) sytuacja się zmieniła i to Gortat nie jest już potrzebny polskiej koszykówce. Świadczyłoby to o zupełnym oderwaniu od rzeczywistości i wręcz hektolitrach wody sodowej dowiezionej na ul. Ciołka.
Nie obchodzi mnie, co w 123. odcinku trwającej pyskówki prezes Piesiewicz nawrzuca Gortatowi, ani co potem Gortat odburknie Piesiewiczowi. I podejrzewam, że innych kibiców koszykówki też to nie obchodzi.
Tomasz Sobiech
.