– Nigdy nie będę Giannisem Antetokounmpo czy Thonem Makerem, którzy biegają od kosza do kosza, skaczą nad obręcz i się nie męczą. Ale pracuję nad tym, by zwiększyć pokłady energii, moja świadomość rośnie – mówi środkowy reprezentacji.
EuroBasket, PLK, NBA – typuj i wygrywaj kasę! >>
Łukasz Cegliński: Skąd ten „Wielki Bizon”? Byłeś „Big Mamba”, teraz masz w kadrze nową ksywę.
Przemysław Karnowski: To wszystko zaczyna się zawsze od Przemka Zamojskiego. Siedzimy razem, żartujemy i takie ksywy same przychodzą. „Big Mamba” to był jeszcze pomysł trenera Mike’a Taylora, a teraz to już chyba „Zamoj” sam wymyślił. Mieliśmy ostatnio taką grę, zabawę, że wymyślaliśmy dla wszystkich przezwiska, no i pojawił się ten „Wielki Bizon”.
Tych wielkich rzeczy i emocji w ostatnich miesiącach doświadczyłeś wiele – bardziej czujesz zadowolenie z gry w Final Four, prezentacji na treningach klubów NBA i dobrego finiszu Ligi Letniej czy dominuje niedosyt, bo mistrzostwa NCAA nie zdobyliście, a kontraktu w NBA nie podpisałeś?
– To były duże wahania, ale ja staram się patrzeć z pozytywnej strony. Dla Gonzagi to, co zrobiliśmy w marcu, w kwietniu, w ogóle w całym sezonie, było czymś wyjątkowym, historycznym. Pewnie, wiem, że moja indywidualna postawa w samym finale pozostawiła wiele do życzenia, ale czasu już nie cofnę, więc nad tym nie płaczę.
Szykowałem się do draftu, walczyłem o to, podróżowałem po całych USA, by pokazać się na treningach w kolejnych miastach. No ale początek Ligi Letniej mi się nie udał, nie dostałem szansy. Dopiero te ostatnie dwa mecze dla Orlando Magic pokazały, że mam coś do zaoferowania.
Żałuję, że nie udało się podpisać kontraktu w NBA, ale mam plan, by za rok znów zaatakować Ligę Letnią. Mam nadzieję, że uda mi się dostać do klubu, który zagra w Las Vegas – tam jest więcej meczów, więcej szans, żeby się pokazać.
„Być w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie” – to stwierdzenie pasuje do Ciebie w Lidze Letniej. Kompletny brak szans w Hornets, świetne mecze w Magic.
– Tak się to złożyło – w Charlotte czterech graczy miało już gwarantowane kontrakty, kilku z nich grało w Lidze Letniej kolejny sezon z rzędu. To była dla mnie trochę pechowa sytuacja, a wyniknęła z tego, że Hornets zadzwonili do mnie tuż po drafcie, chyba z godzinę lub półtorej po nim i od razu powiedzieli, że bardzo chcą mnie w Lidze Letniej. Powiedziałem agentowi, że skoro tak bardzo chcą, no to już nie szukajmy innych.
Niestety, ta decyzja nie okazała się dla mnie korzystna, ale na szczęście agent potrafił załatwić przejście do Magic, którym w Lidze Letniej skład się trochę posypał w trakcie rozgrywek.
https://www.youtube.com/watch?v=nNdeJF0QiX4
Było potem z ich strony zainteresowanie dalszą współpracą, może propozycja niegwarantowanego kontraktu?
– Ze strony Magic, a także dwóch, trzech innych klubów, były takie wstępne rozmowy. Ja jednak wybrałem bezpieczniejszą drogę w pierwszym roku zawodowej kariery, podpisałem kontrakt w Europie, w Hiszpanii, z Morabankiem, który będzie występował w EuroCup. Mógłbym dalej starać się o NBA, jechać na obóz przedsezonowy bez kontraktu, z nadzieją na załapanie się do składu.
Wtedy ryzykowałbyś, że jak nie podpiszesz umowy, to w zostaniesz na lodzie i będziesz grał w przypadkowym europejskim klubie.
– No właśnie, mógłbym wylądować nie wiadomo gdzie, nie wiadomo za jakie pieniądze. A tak jestem bezpieczny, zagram w bardzo dobrej lidze, w pucharach. Będę mógł się pokazać, nabrać doświadczenia, a za rok znów walczyć o NBA w Lidze Letniej.
A czego zabrakło teraz – umiejętności, siły przebicia, szczęścia, młodszego wieku?
– Na pewno barierą były moje plecy. Od początku rozmów z klubami temat się pojawiał, ale byliśmy na to z agentem przygotowani, historia medyczna była dostępna dla każdego. Wiadomo, miałem bardzo poważną kontuzję, niewielu zawodników po niej wraca do gry, niewielu gra na wysokim poziomie. Ja na boisko wróciłem i zagrałem w każdym meczu minionego sezonu, nie opuściłem żadnego. Ale widać było, że ta historia budzi niepokój.
Wiek też był barierą, bo trendy w drafcie są takie, że wybiera się graczy jak najmłodszych. Liczy się potencjał, a niekoniecznie umiejętności w danym momencie.
Ciągle powracało też stwierdzenie: „Karnowski to dobry środkowy, 20 lat temu byłby świetny. Ale teraz tak już się nie gra, to zawodnik starego typu, który nie pasuje już do nowoczesnego grania”. Co odpowiesz na taki argument?
– Jest w tym trochę racji, ale nie zamykałbym siebie w stwierdzeniu „oldskulowy center”. Myślę, że mogę sporo wnieść do gry swoim koszykarskim IQ, podaniem czy ustawieniem się w obronie. Gra jeden na jednego pod koszem – w defensywie czy w ataku – to też mój atut. Ale fakt, trendy są inne, coraz więcej rzuca się za trzy, gra się szybciej itp.
Marc Gasol to przykład gracza, który przychodzi do głowy, gdy zastanawiamy się, jak możesz się rozwinąć. On z roku na rok coś dokłada, ostatnio są to trójki. Ty na razie w ogóle nie próbujesz rzucać z dystansu, w 152 meczach NCAA miałeś 1/3.
– A pamiętasz, jak kiedyś rozmawialiśmy po meczu w Tarnobrzegu, jak trafiłem z Anwilem trójkę na dogrywkę?
Pewnie! Złamałeś trochę zagrywkę, piłka miała iść do Wojciecha Barycza, ale Ty ją przejąłeś i rzuciłeś.
– No właśnie, bo wtedy trochę rzucałem. Starałem się, ćwiczyłem. Ale w USA swoją pozycję w zespole musiałem budować od zera, musiałem walczyć o pojedyncze minuty. I na tym się skupiłem – wolałem pracować nad podstawami, eksponować swoje atuty niż próbować robić coś, czego nie byłem pewny, czego ode mnie nie wymagano. Wierzyłem, że mogę przymierzyć za trzy i trafić, ale to nie był mój repertuar.
Grałem wtedy za plecami Kelly’ego Olynyka, Sama Dowera, Eliasa Harrisa, dostawałem po 8-10 minut jako pierwszoroczniak. Starałem się być przewidywalny, pokazywać na treningach, czego można się po mnie spodziewać. I chyba dobrze zrobiłem, na drugim roku grałem już w pierwszej piątce, przebiłem się.
Ale widzę, jak zmienia się koszykówka, pracuję teraz nad rzutem z półdystansu. Mam nadzieję, że za dwa lata, krok po kroku, to też stanie się moim atutem.
W Hamburgu miałeś szansę zmierzyć się z solidnymi środkowymi NBA – Bobanem Marjanoviciem i Timofiejem Mozgowem. To gracze wielcy, więksi od Ciebie. Jak się grało?
– Boban był jednym z najwyższych graczy, z jakimi się zmierzyłem. W NCAA spotkałem się z mierzącym 226 cm wzrostu Simem Bhullarem, który występował w New Mexico, Serb go trochę przypominał.
Powiem tak: ciężko jest mu cokolwiek zrobić, gdy odwraca się do rzutu półhakiem. Starałem się nie tyle blokować rzuty, co po prostu w jakiś sposób mu przeszkadzać, ale nie wydaje mi się, by robiło to na nim duże wrażenie. On gra z ogromną pewnością, po otrzymaniu piłki od razu się odwraca do rzutu, bo wie, że ma wielką przewagę. Niewielu jest zawodników, nawet w NBA, którzy mogą go zablokować. Może Dwight Howard albo JaVale McGee daliby radę, ale musieliby skakać w pierwsze tempo, a tego się nie uczysz, to błąd obrońcy.
Z Mozgowem było więcej przepychanek pod obręczą, walki o pozycję.
– Tak, to bardziej ruchliwy gracz niż Marjanović. Fajnie broni na pick and rollu, myślę, że to jego atut, który pozwala mu występować w NBA. Jest atletyczny, mobilny, w reprezentacji sporo punktów zdobywa po zasłonach, dzięki dobrym ruchom pod kosz.
Wspomniałeś o obronie pick and roll – czy to Twój problem? W Hamburgu widzieliśmy, że czasem się wahasz, że brakuje szybkości.
– Wszystko zależy od tego, czego wymaga trener. Z Serbią miałem takie zadania, żeby nie wychodzić wysoko na tzw. hard show jak Adam Hrycaniuk, miałem grać tzw. up to touch – dotykać swojego gracza, pokazywać chwilowo obecność na drodze rywala z piłką, ale w momencie rolowania się wysokiego, miałem być przy nim. Uniemożliwiać podanie, a zarazem robić naszemu niskiemu graczowi miejsce do obrony.
Z Rosją, po przerwie, próbowaliśmy hard show, ale niestety raz za późno wróciłem, raz nie było pomocy i od razu od tego odeszliśmy, bo straciliśmy dwa szybkie kosze.
Jakby połączyć Ciebie z „Bestią”, byłby gracz kompletny, bo Ty masz atuty w ataku, a on w obronie.
– To prawda. Na pewno i ja, i Adam pracujemy nad swoimi słabościami, chcemy być skuteczni w tym, co robimy. Żebyśmy dobrze wypadli na EuroBaskecie jako zespół, to ja na pewno muszę poprawić obronę pick and roll i mam nadzieję, że Adamowi będą wpadały rzuty.
Wróćmy do NCAA, ale zostawmy na boku studia, które były dla Ciebie dużym argumentem za wyjazdem. Z czysto koszykarskiego punktu widzenia – jakbyś się cofnął o pięć lat, to znów być wyjechał, czy wybrał drogę europejską?
– Po tym, co zobaczyłem i przeżyłem w Gonzadze – wybrałbym tak samo. Koszykówka, ta uniwersytecka, jest tam jedynym elektryzującym sportem w promieniu 300 km, atmosfera jest fantastyczna, organizacja też. To detale, które na boisku niby ci nie pomagają, ale są niesamowite – to jest poziom NBA. Cieszę się, że miałem okazję być częścią tego programu.
Ale jak oglądaliśmy Ciebie na boisku, to czasem mieliśmy wrażenie, że grasz z dziećmi. Że z Twoją posturą i siłą, spokojnie mógłbyś rywalizować z wielkimi ludźmi w Europie i od nich się uczyć.
– Rzeczywiście, niektórzy rywale byli ode mnie dużo mniejsi, ale dzięki temu dużo się też nauczyłem. Musiałem się dostosować do zawodników, którzy po zasłonach w ogóle nie rolują się do kosza, tylko rzucają z półdystansu lub za trzy, musiałem nauczyć się zastawiać gości, którzy mają po dwa metry wzrostu i skaczą głową do obręczy.
Tuż przed Twoim wyjazdem do NCAA rozmawialiśmy o motywacjach do wyjazdu i podkreślałeś, że chcesz poprawić swój atletyzm , zbić wagę, obudować się mięśniami. Wtedy, po sezonie w PLK, schudłeś z 130 do 124 kg. Po pięciu latach w USA – w jakim miejscu jesteś pod tym względem?
– Jestem bliżej niż byłem, ale nie tam, gdzie chciałbym być. Kontuzja kręgosłupa i ten rok przerwy mi nie pomogły. Przez miesiąc nie mogłem wstać z łóżka, każdy ruch sprawiał kłopot. Ważyłem 130 kg, schudłem do 105. To był efekt leków, kroplówek, całego zamieszania.
Potem, wraz z dochodzeniem do siebie, automatycznie zacząłem przybierać na wadze, to była naturalna reakcja organizmu. Wrócił apetyt, powoli wracały siły, wszystko się rozkręcało. Teraz sytuacja jest ustabilizowana, a ja zaczynam zmieniać dietę.
Często się zastanawiamy, jak mógłbyś grać, gdybyś do talentu dodał większą mobilność. Ważył kilka kilogramów mniej, był wyżyłowany.
– Te kilka kilogramów muszę zgubić, to pewne. I taki jest plan, mam nowego lekarza, specjalistę z Torunia, jesteśmy już po konsultacjach. Ale też nie oszukujmy się – nigdy nie będę Giannisem Antetokounmpo czy Thonem Makerem, którzy biegają od kosza do kosza, skaczą nad obręcz i się nie męczą.
Ale Marc Gasol to już dobry przykład.
– Tak, na pewno. Wszyscy wiemy, jak wyglądał w szkole średniej, a nawet później, jak wrócił do Hiszpanii. Potem schudł, a teraz schudł jeszcze bardziej, jego repertuar zagrań na boisku bardzo się rozszerzył.
Chcesz pójść podobną drogą?
– Tak, Marc to dla mnie świetny przykład do naśladowania, miałem okazję grać przeciwko niemu, jest super. On pokazuje, że wysocy gracze w NBA nie wymarli.
Kiedyś w wywiadzie z Maćkiem Kwiatkowskim wspomniałeś, że jesteś uczulony na nabiał, pszenicę i gluten, w związku z czym ciężko Ci dobrać odpowiednią dietę.
– Tak, nie wpływa to dobrze na mój układ pokarmowy, na jelita. Teraz, ze wspomnianym lekarzem, próbuję nowych rzeczy, od kilku tygodni w ogóle nie jem pszenicy, biorę nowe leki wspomagające układ pokarmowy. To ma zwiększyć moje pokłady energii, moja świadomość dotycząca tych tematów rośnie, mam nadzieje, że to mi pomoże.
Jak zmieni się Twoja rola w kadrze, na EuroBaskecie, w związku z tym, że nie ma w zespole Maćka Lampego?
– Nie za bardzo – dalej będę środkowym, będę się bił pod koszem, robił to, czego wymaga ode mnie trener. Jestem opcją na atak – mogę zagrać do kosza, podać. W meczu z Serbią kilka razy byłem zaskoczony faktem, że jestem podwajany.
My byliśmy zadowoleni, bo korzysta na tym zespół.
– Tak jest, zgadza się. Jeśli nie będę podwajany, to postaram się wykorzystać swoją przewagę, a jak będę, to nie ma problemu – w Gonzadze miałem tyle tych podwojeń, że w 9 na 10 akcji jestem w stanie podjąć dobrą decyzję. Albo ktoś będzie miał otwarty rzut, albo wolną drogę do kosza.
Ma dla Ciebie znaczenie to czy wchodzisz w piątce, czy z ławki?
– W Gonzadze przez pięć lat byłem w pierwszej piątce, w seniorskiej reprezentacji zawsze jestem zmiennikiem. Nie robi mi to żadnej różnicy – jeśli mecze zaczynać będą Damian lub Adam, nie będę miał problemu. Wiem, czego oczekuje ode mnie trener, mogę to robić jako rezerwowy.
Przed turniejem w Hamburgu trener mówił, że przewiduje dla Ciebie grę po 10 minut w meczu, wobec braku Lampego grałeś po 20. Na ile jesteś gotowy, ile możesz grać na EuroBaskecie?
– Przede wszystkim fajnie wyszło, że dostałem więcej minut na turnieju, bo dzięki temu mogłem sprawdzić, jak czuje się mój kciuk, moja ręka. Czy nie będzie bolało przy walce w tłoku, jak zahaczę o czyjąś koszulkę itp.
Mieliśmy wrażenie, że czasem poprawiasz chwyt, że nie łapiesz piłki w pierwsze tempo.
– Tak, chwyt nie jest jeszcze pewny, ale to nie wynika z bólu, tylko z braku ogrania. Miałem 6-7 tygodni przerwy od gry, po prostu wracam do rytmu. Jestem zadowolony z tego, jak to wyglądało w Niemczech.
To ile minut będziesz grał na EuroBaskecie?
– Tyle, ile da mi trener. Ale myślę, że na tę chwilę optymalne jest dla mnie 23-26 minut.
Na dwóch poprzednich EuroBasketach byłeś zmiennikiem Marcina Gortata, teraz w kadrze go nie ma. Jak zmieniła się sytuacja?
– Jeśli chodzi o moją pozycję, to wiesz, nie ma Marcina, jestem ja – nie mogę powiedzieć, że się nie cieszę, bo będę grał więcej. Mam też nadzieję, że będę miał więcej takich kwart jak z Finlandią czy Hiszpanią dwa lata temu. Natomiast wiadomo, że z Gortatem bylibyśmy mocniejsi pod koszem, Marcina brakuje.
Gortat dość dosadnie powiedział, że nie wyjdziemy z grupy w Helsinkach.
– Marcin może mieć swoją opinię, my będziemy walczyć o to, by awansować do Stambułu i zajść jak najdalej. Cztery lata temu z grupy nie wyszliśmy, dwa lata temu przegraliśmy w 1/8 finału, teraz chcemy zrobić kolejny krok do przodu.