
Maciej Kwiatkowski: Czy u was miłość ma kolor pomarańczowy?
Pamela Wrona: Zdaje się, że trudno, żeby było inaczej. Koszykówka nas połączyła i jest czymś, co jest z nami nieustannie. Gdyby nie koszykówka, prawdopodobnie byśmy się nie poznali. Gdyby nie grał, nie trafiłby do Wrocławia, a później nie przyjechałby do Koszalina, gdzie podpisał kontrakt z AZS-em. A gdyby koszykówka nie pojawiła się w moim życiu, nie spotkałabym go, bo po prostu nie byłabym w tym środowisku. Innej możliwości raczej by nie było, bo jesteśmy z dwóch krańców Polski. Zatem tak, myślę, że to dobrze podsumowuje naszą historię.
A ty, Przemek, co sądzisz?
Przemysław Wrona: No tak, trudno powiedzieć, czy byśmy się nie poznali – niezbadane są wyroki boskie. Ale na pewno wszystko od początku kręci się wokół koszykówki. Myślę, że dobrze to ująłeś.
Z perspektywy kibica można powiedzieć, że macie piękne życie. Czy wasze życie jest jak z bajki?
Pamela: Nie nazwałabym tego bajką. Zależy jeszcze, co to dla kogoś oznacza, prawda? Jeśli patrząc przez pryzmat tego, że kiedyś naprawdę chciałam mieć męża koszykarza – może i tak. Choć patrząc z innej perspektywy, oczywiście może się tak wydawać. Wiele osób – kibiców, ludzi spoza tego światka, a czasami nadal rodzina – tak to postrzega. Skoro nawet nie zawsze bliscy to prawidłowo interpretują, to tym bardziej wyzwaniem jest, aby ktoś obcy to pojął. „Normalnego” życia nie można przełożyć na koszykówkę jeden do jednego.
Przemysław: Z perspektywy kibica może tak to wyglądać. Jesteśmy razem w koszykówce od dawna, a mimo to wiele rzeczy wciąż dla niektórych osób pozostaje niezrozumiałych. Patrzenie na to życie – zawodowego sportowca – przez pryzmat kogoś będącego z boku jest trochę zniekształcone i przerysowane. Przeważnie widzi się tylko piękne strony: mecz, światła, muzykę, oprawę, emocje. I do tego wielkie pieniądze za treningi i mecze. Ale to tylko mały fragment. Każde życie ma też zawsze swoją drugą stronę, o której zazwyczaj rzadko ktoś ma świadomość.
Dla osoby, która chodzi na mecze, często tak to wygląda i nikt specjalnie się nie zastanawia nad Waszym życiem codziennym.
Pamela: Różnica polega na tym, że to specyficzny zawód i styl życia. Są różne wyrzeczenia, trzeba być elastycznym i niekiedy jest ciężko, natomiast nie wyobrażam sobie, żebyśmy teraz funkcjonowali inaczej, choć często czuję, że brakuje mi pewnych rzeczy – na przykład stabilności, swojego miejsca. Tej pewności, że mogę się do czegoś przyzwyczaić, coś zacząć, poczuć spokój, bez zastanawiania się, co będzie dalej. Zwykle planujemy wszystko tylko na kilka miesięcy do przodu, a i tak często może wyjść inaczej. Ale podkreślę, to są codzienne wyzwania, mniejsze lub większe, jak u każdego. Nie powiedziałabym, że mamy na co narzekać. To raczej wyrzeczenia związane…
Ze specyfiką tego życia. Na chwilę Ci przerwę. Mam wrażenie, że możemy to podzielić, prawda? Koszykówka daje Wam coś pięknego, ale też coś zabiera. Zaczynasz już mówić o tym zabieraniu, więc może najpierw skupmy się na tym, co Wam daje?
Przemysław: Przede wszystkim robimy to, co lubimy. Rozumiem, że mówimy o nas obojgu, tak?
Tak, jasne. To już sporo, bo jak robicie to, co lubicie, to – jak się mówi – nie pracujecie, tylko cieszycie się życiem.
Pamela: Mówi się, że praca, która jest pasją, to nie praca. Z jednej strony – są z tego pieniądze. Ale gwoli ścisłości, nie są takie jak w piłce nożnej czy siatkówce, szczególnie na takim poziomie. Nie bierzesz od tego wolnego, poświęcasz się w całości. Ale to jednocześnie coś, co trzeba lubić. Zawodowy sport jest jednak inny, niż sama pasja do konkretnej dyscypliny. Chociaż ja mam czasami poczucie, że przez ten tryb to życie za bardzo ucieka. Chwilami może i po drodze gubi się jeszcze siebie. To ciągłe odwlekanie czegoś w czasie, na potem, czekanie na lepszy moment oraz dokonywanie różnych wyborów.
Pewnie tak jest wszędzie. OK, czyli daje Wam możliwość robienia tego, co lubicie. Coś jeszcze?
Przemysław: Na pewno to, że mieszkaliśmy w różnych miastach. Zwykle nie na rok, ale na dłużej, więc nawiązaliśmy sporo znajomości dzięki koszykówce. Poznaliśmy wiele miejsc w Polsce. Te kontakty – przynajmniej większość – zostaną z nami nawet po zakończeniu przygody z koszykówką.
Pamela: Tak, koszykówka stawia na naszej drodze fajnych ludzi i otwiera niesamowite możliwości. Jak mam okazję to mówię, że to właśnie koszykówka tworzy najfajniejsze historie. Ludzie to historie, a koszykówka je umożliwia. To taki język uniwersalny. To zdecydowanie coś, co jest plus. Mamy różne doświadczenia, ale mimo wszystko mieliśmy szczęście, bo nie znaleźliśmy się w sytuacji, w której mielibyśmy dość samej koszykówki. A paradoksalnie, tak ma wiele osób, które po prostu dostało po tyłku. I wiem, że mało kto potrafi zrozumieć, że większość tych osób mimo wszystko nie może z niej tak łatwo zrezygnować. To definiuje prawdziwą pasję.
OK, a co Wam zabiera? Powiedzcie o dwóch rzeczach, za którymi najbardziej tęsknicie z powodu koszykówki.
Przemysław: Na pewno stabilność, o czym Pamela wspominała wcześniej. Teraz, mając rodzinę, chcielibyśmy się gdzieś osiedlić na stałe i mieć swoje miejsce. Pamela pochodzi z Koszalina, ja z drugiego końca Polski – ze Słotwiny, koło Żywca. Z jednej strony na tym korzystamy, ale w dłużej perspektywie jest to utrudnienie.
Pamela: Dodam, że staramy się podchodzić do tego w ten sposób, że dla równowagi wszystko ma również i swoje minusy. Ale trzeba to po prostu zaakceptować. Większość ludzi ma taką naturę, że lubi ponarzekać albo wpisuje się w zasadę, że „wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma”. Mam świadomość, że wszystko jest tymczasowe. Ktoś mógłby powiedzieć: „Nikt was nie zmusza, to wasz wybór”. I to prawda, to świadoma decyzja, do której nic ani nikt nas nie przymusza. Najlepsze lata – mam nadzieję – jeszcze przed nami albo właśnie trwają.
Poza tym, zauważyłam, że lepiej funkcjonuję i potrafię lepiej się odnaleźć w codzienności, kiedy są treningi i mecze. Mam wówczas wrażenie, że chociaż przez chwilę wszystko jest poukładane i pod kontrolą. Jestem przyzwyczajona do codziennej rutyny, a poza sezonem trudniej jest mi się odnaleźć i odpowiednio zorganizować. Wakacje mają to do siebie, że wszystko staje na głowie.
Gdy kiedyś przeprowadzałam wywiad z jednym byłym koszykarzem, powiedział, że gdy jest się młodym, to wydaje ci się, że koszykówka to całe twoje życie. Dopiero wtedy, gdy masz kilkadziesiąt lat, uświadamiasz sobie, że to była tylko część twojego życia, choć z pewnością niezwykle ważna. Ja na razie nie wyobrażam sobie, żeby to się skończyło. Wiem, jak trudno jest niektórym graczom sobie z tym poradzić i odnaleźć się po zakończeniu kariery. Choć poniekąd jestem tego ciekawa i na to czekam, to czuję już teraz, że mnie też nie będzie łatwo, kiedy będziemy musieli… no nie wiem, jakoś żyć inaczej. To trochę konflikt wewnętrzny – z jednej strony są rzeczy, za którymi tęsknię lub których mi brakuje, a z drugiej strony, byłoby mi żal się, gdyby się skończyło.
Przenieść życie na inną płaszczyznę. Czyli koszykówka daje Wam wiele, ale zabiera życie rodzinne i towarzyskie poza tym światem koszykarskim.
Pamela: Tak, często mam na przykład wyrzuty sumienia, że moje dzieci dorastają z dala od rodziny. Kontakt mamy głównie przez Messengera, wideorozmowy – i to wszystko. Widujemy się raz w roku, po sezonie. Co kilka miesięcy przyjedzie mama lub siostra, ale to mało, szczególnie dla małych dzieci, które budują więzi i wspomnienia. Do tego dochodzi świadomość, że dziadkowie się starzeją, a ja widuję ich tak rzadko. Ten czas ucieka, a tego nie da się nadrobić. Do tego, teraz, po tylu latach, 99 procent moich znajomych to ludzie z koszykówki, a kontakty z osobami spoza tego świata z czasem się pourywały.
Z jednej strony, zawsze mnie ekscytowała zmiana klubów i miejsc – nowe miasto, nowy zespół, nowa organizacja, nowi ludzie. To zawsze było dla mnie ciekawe i nie mogłam się tego doczekać. Pakowanie i rozpakowywanie się oraz ta cała logistyka nigdy nie należały do przyjemnych rzeczy, ale można się przyzwyczaić, choć bywa to męczące.
Kiedy pojawiły się dzieci, wtedy zaczęło się robić trudniej. Dochodzi więcej spraw, o których należy wcześniej pomyśleć, a ponadto musisz wziąć na siebie odpowiedzialność za różne zachowania i emocje. Pamiętam, jak starsza córka powiedziała kiedyś w przedszkolu, że nie ma domu. Małemu dziecku ciężko to zrozumieć.
Poniekąd to prawda – ja miałam już jedenaście różnych odkąd wyjechałam z rodzinnego miasta, a ona sześć. Nie mamy swojego miejsca, do którego wracamy w sezonie lub po. U rodziny jesteśmy gośćmi. To wiele zmienia. Doskonale zatem rozumiem taką potrzebę i postrzeganie sytuacji. Sama chciałabym urządzić mieszkanie po swojemu, nie ograniczać się w kupowaniu niektórych rzeczy, czuć się jak w domu, a nie jak student na stancji, myśląc między innymi: „Jak my się z tym zabierzemy”?
Córka często jeszcze powtarzała, że traci przyjaciół, a z wiekiem było tylko trudniej zmieniać miejsca i się klimatyzować. Mnie samej niekiedy trudno było rozstawać się z danym miejscem i osobami, więc trudno, żeby ze mną też to nie rezonowało. Do tego dziecku ciężej jest zrozumieć, że są pewne zobowiązania i nie można pojechać do rodziny i odwrotnie. Sądzę, że określenie, że w zawodowym sporcie życie zaczyna się od nowa co kilka miesięcy będzie trafne.
A to już mało kto widzi.
Pamela: Każdy widzi to, co chce widzieć. Zazwyczaj każdy widzi tylko sukces, albo to, co jest na samym szczycie tej przysłowiowej góry lodowej. Nie każdy musi się z tym zgodzić i utożsamiać. Każdy może mieć inne odczucia, doświadczenia i potrzeby. Inaczej, jeśli ktoś ma dom, do którego może wracać, widzi się częściej z rodziną, zmienia co jakiś czas otoczenie i ma przestrzeń nawet na odpoczynek od siebie czy koszykówki, a do tego może liczyć na jakąś pomoc lub cokolwiek podobnego. Poznałam jednak tyle ludzi, że wiem, że wiele aspektów naprawdę się powtarza i nie tylko ja tak mam.
Rzeczywiście, to się mocno komplikuje, zwłaszcza przy małych dzieciach. Zwłaszcza z perspektywy kobiety.
Pamela: Całe życie jest podporządkowane koszykówce. Ja pracuję tylko wtedy, gdy Przemek nie ma treningów czy meczów. Teraz jest trochę łatwiej, bo córki chodzą do przedszkola i szkoły, więc…
Jest jakiś oddech, czas na inne zajęcia.
Pamela: W istocie, wszystko dostosowujemy do terminarza – nie ma urlopu na zawołanie, wolnego na życzenie. Żyjemy według planu treningowego.
Dla Przemka to przede wszystkim praca i pasja – ja mam nieco inną perspektywę, ale to nasze wspólne życie i to jest dla mnie na pierwszym miejscu, nawet jeśli niekiedy moje potrzeby są na dalszym planie. Zaakceptowałam to, byłam tego świadoma. Czasami jednak chciałoby się więcej – na przykład wyjechać gdzieś wtedy, kiedy by się miało ochotę, albo zrobić więcej dla siebie.
Czy ludzie z koszykówki stali się Waszą rodziną? To Wasza pierwsza rodzina w tym momencie?
Pamela: Rodzina biologiczna jest na pierwszym miejscu, ale kiedy nie masz jej na co dzień, to ci „obcy” ludzie stają się rodziną – zwłaszcza, jeśli sami są w podobnej sytuacji. Nikt nie zrozumie tego lepiej niż oni. Takie najtrwalsze więzi nawiązaliśmy w Łańcucie. Była doskonała atmosfera, miałam na kogo liczyć i nie czułam się samotna. Umysł naprawdę działa inaczej, kiedy wie, że choć jesteś w obcym miejscu i masz daleko do rodziny, masz się do kogo odezwać i na kim polegać. A mieliśmy wiele momentów, kiedy byliśmy po prostu sami. Miałam na tyle poważne problemy zdrowotne, że Przemek niekiedy po prostu bał się mnie zostawić. I to jest trudne. Niektórych sytuacji nie da się nie przenieść na parkiet, a ja cały czas mam w sobie obawę, że coś do mnie wróci, kiedy go nie będzie.
Wspólne problemy i sytuacje łączą najmocniej. Muszę zadać pytanie od mojej żony: „Matko, jak ona sobie z tym radzi? Ja bym nie dała rady tak żyć”
Pamela: Nie wiem, bo sama się dziwię, ale dla mnie już nie jest niezwykłe. Natomiast to już taki mechanizm, że tak musi być i wiesz co masz robić. Gdy rozmawiam z kimś, kto nie jest w sporcie, niemal zawsze słyszę: „Jak można nie wiedzieć, co będzie za miesiąc? Ciągle się pakować, przeprowadzać, żyć na walizkach? Przecież to straszne”!
Dla mnie jest to na tyle osobiste i istotne w życiu, że od kilku lat chodzę na terapię, bo ta sytuacja pokazała mi pewne pola do przepracowania. Podchodzę do wielu rzeczy zbyt na poważnie i profesjonalnie, nie wszystko potrafię odpuścić. Zapewne byłoby mi lżej, gdybym nie była wobec siebie tak wymagająca i gdybym tyle na siebie nie brała.
Mamy już lekki zarys tego, jak to wygląda. Myślę, że później jeszcze to rozbudujemy. A teraz – jak wygląda życie koszykarza? Z jednej strony piękne, bo niby tylko gra w koszykówkę i czerpie z tego radość. Ale żeby było ciekawiej, chciałbym to trochę rozwinąć. Jak wygląda życie koszykarza z perspektywy singla? Następnie kogoś, kto ma dziewczynę czy narzeczoną, ale jeszcze jesteście wolni, bez dzieci? I na końcu – z rodziną, bo to na pewno się zmienia.
Przemysław: Podchwytliwe pytanie. Życie singla wyglądało zupełnie inaczej, myślało się przede wszystkim o sobie, nie ważne ile treningów było, to nie brakowało czasu żeby pograć w gry, wyjść ze znajomymi i tak dalej. Choć u mnie ten etap nie trwał długo, bo szybko się poznaliśmy.
Bo Ty od razu wskoczyłeś na głęboką wodę i trafiłeś do Koszalina.
Przemysław: Zaczynałem w GimBaskecie we Wrocławiu i następnie od razu trafiłem do Koszalina, z trzeciej ligi do ekstraklasy, więc zdecydowanie była to głęboka woda. Życie singla na pewno wyglądało inaczej. Koszykówka była wtedy wszystkim. Ale poza tym, jako singiel masz więcej rozpraszaczy. Życie towarzyskie jest wtedy intensywniejsze. Będąc w związku zaczynasz poświęcać uwagę partnerce, budowaniu relacji, ale myślisz wciąż głównie o sobie.
Czyli to życie nie różni się aż tak bardzo od życia singla, prawda?
Przemysław: Myślę, że tak. Dopiero gdy pojawiają się dzieci, wszystko się zmienia. Ma to znaczenie nawet w kontekście gry. Teraz na przykład nie wyszło nam podpisanie kontraktu bliżej rodzinnego domu, bo na pewnym etapie zwracasz już na to uwagę. Uświadomiliśmy sobie to, gdy się przeprowadzaliśmy do Krosna – córka chyba znosiła to najgorzej ze wszystkich przeprowadzek. Patrzymy więc pod kątem stabilizacji, żeby gdzieś osiąść na dłużej, żeby miała znajomych, żeby dla niej było to jak najmniej uciążliwe.
Myślisz o sobie, o dobrym klubie, trenerze, rozwoju, ale to nie jedyne priorytety. Trzeba brać pod uwagę otoczenie. Życie singla różni się od życia z rodziną.
A czujesz te różnice w szatni? Że są gracze z rodzinami, którzy funkcjonują inaczej niż ci samotni albo z partnerkami, ale bez dzieci? Przekłada się to na treningi, mecze? Czy czasami można to podzielić – z jednej strony osoby z rodzinami, z którymi się spotykacie, a z drugiej wolne ptaki?
Przemysław: Zazwyczaj bardziej trzymamy się z tymi, co mają dzieci, ale to nie jest jakaś reguła. Ale w szatni nie wpływa to na atmosferę. Na przykład teraz, czy wcześniej, w innych zespołach – w szatni nie ma podziałów. Ludzie nie zachowują się tam jak poważni ojcowie, raczej każdy jest wyluzowany. Myślę, że to kwestia bycia sportowcem – robimy, co lubimy. Podobało mi się, jak Mateusz Bręk kiedyś powiedział, że koszykówka to trochę przedłużenie dzieciństwa. Nie chodzi o to, że jesteśmy niepoważni, ale…
Że zachowujecie młodzieńczą fantazję?
Przemysław: Dokładnie.
Podczas treningu wydzielają się endorfiny, jest to zmęczenie i satysfakcja po treningach – czy to pomaga odreagować stresy? Daje ujście emocjom, wyrównuje jakoś ten balans?
Przemysław: Myślę, że tak. Trening pozwala zapomnieć o problemach. Często jest tak, że idziesz na trening i wszystko zostawiasz za sobą. To taka ucieczka, odskocznia dla głowy.
Nazwałbym to nawet świątynią – miejscem, gdzie wchodzisz, zostawiasz troski i zmartwienia za sobą i robisz, co kochasz. To resetuje umysł, niezależnie od tego, co się dzieje. Na pewno świetna odskocznia.
Powiedz mi jeszcze jedną rzecz, bo mówisz, że zostawiasz problemy przed halą. A jak to jest, gdy masz dzieci? Patrzę po sobie – dzisiaj o czwartej najmłodszy syn przyszedł bo coś mu się przyśniło. To się zdarza. Dziecko choruje, są różne sprawy rodzinne. Jak się od tego odciąć przed ważnym meczem? Da się?
Przemysław: Jak jest ważny mecz, dogadujemy się z Pamelą, żeby ona wtedy więcej zajęła się dziećmi. Staramy się, żeby w dniu meczu nie planować niczego intensywnego.
Mamy swoje rytuały, zasady na zwykłe dni i na te meczowe. Nawet jeśli chodzi o jedzenie. Aktualnie jest dużo łatwiej niż kilka lat temu, bo nasze dzieci już przesypiają całe noce, są dwie więc same potrafią zająć się czymś na dłużej. Wcześniej, jak budziły się dwa, trzy razy, a potem szedłem na trening, to…
Nie było energii.
Pamela: Teraz tak mówi, ale tak naprawdę to ja wstawałam częściej w nocy, a on czasami nawet tego nie słyszał (śmiech).
Przemysław: Czasami jej brakowało. Ale ten etap mamy za sobą. Patrzę na dzieci tak, jak na motywację. Nieważne, czy zagramy dobrze, czy fatalnie – wracam do domu, a one się cieszą. Ten uśmiech dziecka potrafi poprawić najgorszy humor.
Czyli, doprecyzowując, te rytuały w dni meczowe trochę Was ratują? Te stałe rzeczy, które wypracowaliście jako rodzina?
Przemysław: Tak, na pewno. Na przykład przed domowym meczem na kolację zawsze jemy to samo – zwykle domową pizzę. W dniu meczowym nie planujemy spacerów, wycieczek czy czegoś wymagającego wysiłku. Mamy do tego swoje rytuały kawowe.
Nie ma dwudziesto kilometrowej wyprawy rowerowej.
Przemysław: Nie, absolutnie. Na plac zabaw wychodzimy, ale to wszystko. Trzeba się przygotować w stu procentach.
Pamela, a Ty czujesz ten dzień meczowy w domu? Jest większe napięcie? Masz więcej na głowie?
Pamela: Czuję, i to bardzo. W dniu meczu wszystko odbieram jakoś intensywniej, ale to też dlatego, że trzeba więcej rzeczy przygotować wcześniej. Wszystko musi być zrobione na konkretną godzinę.
A lubisz tę domową adrenalinę? Może być męcząca, ale i przyjemna?
Pamela: Ciężko powiedzieć. Domową niekoniecznie. Raczej wolę spokój i nie czuć się przebodźcowana. Ale wyczekuję każdego wyjścia.
Chodzicie na każdy domowy mecz z dziećmi?
Pamela: Tak. Opuściłam może… dwa lub trzy mecze przez ponad dwanaście lat? Podczas jednego byłam na porodówce albo tuż po porodzie. Tylko to mnie powstrzymało (śmiech).
Jak się czuje koszykarz, kiedy wie, że jego żona w tym momencie może rodzić dziecko, a on musi zagrać mecz? Jakie ma podejście?
To bardzo stresująca sytuacja. Siedzi to w głowie, bo nigdy nie wiadomo, kiedy się zacznie. Na szczęście udało się trafić tak, że nie byłem wtedy na żadnym wyjeździe. Gdy rodziły się nasze córki, to najpierw trener Piotr Ignatowicz, a następnie trener Dariusz Kaszowski byli bardzo wyrozumiali i bez problemu pozwolili mi opuścić trening i dostałem wtedy dzień wolnego.
Przemek, wiesz, że rodzina jest na trybunach? To dodatkowa motywacja czy większa presja?
Przemysław: Na początku trochę mnie to stresowało, nie wiedziałem, jak do końca opanować to uczucie. Pamiętam, że na początku swojej przygody zawsze mnie to stresowało gdy na meczach pojawiała się rodzina, ktoś bliski bo za bardzo myślałem o tym żeby nie popełnić błędu. Ale teraz się przyzwyczaiłem i podchodzę do tego inaczej, może to też kwestia doświadczenia. Nie myślę o tym ciągle. Teraz zazwyczaj widzimy się wcześniej, przed rozgrzewką – machają do mnie z trybun. Wiem, że są i to fajne uczucie. Skupiam się na grze.
Czyli to nie tylko u dzieci ten stres występuje. Wiemy już mniej więcej, jak wygląda Twój dzień i życie. Pamela – jak wyglądało Twoje życie związane z koszykówką przed poznaniem Przemka i jak z Twojej perspektywy wygląda ono wspólnie? Bo, z tego co wiemy, Ty w koszykówce byłaś, zanim go poznałaś.
Pamela: Tak. Spotkałam się z tym, że wiele osób myślało, że było inaczej.
Że to on Cię wciągnął Ciebie w koszykówkę, a tymczasem było inaczej.
Pamela: Tak, że to on mnie wciągnął, ale tak nie było. Chodziłam na wszystkie mecze AZS-u Koszalin, jeździłam na wyjazdy, byłam blisko klubu. Mieliśmy swoją paczkę, a niektórzy byli pracownikami klubu lub jakkolwiek byli z nim bliżej związani.
Jaki był Twój najfajniejszy wyjazd, który pamiętasz jako najciekawszy? Jakieś miasto zapadło Ci w pamięć?
Pamela: Pierwsze, co mi przychodzi do głowy, to Włocławek i Sopot. Te wyjazdy pamiętam najbardziej.
A dlaczego? To kwestia meczu czy czegoś innego?
Pamela: Nie, raczej atmosfery. Mieliśmy zawsze wiele spontanicznych pomysłów. Obecnie łączy nas jeszcze coś. Choć klubu już nie ma, to od 2011 roku organizujemy turniej koszykówki 3×3, Trio Basket Koszalin. To wydarzenie, na które wszyscy czekamy i zawsze się widujemy, w niemal niezmiennym składzie.
Czyli teraz będzie czternasta edycja?
Pamela: Tak, choć jedna została wstrzymana przez COVID-19. Ale od 2011 roku organizujemy go regularnie.
To Twoje beztroskie życie związane z koszykówką. Potem poznajesz „Wielkoluda z gór”. Co się dzieje?
Pamela: Szukam celu, swojego miejsca, trochę siebie. Kilka lat wcześniej w moim życiu wydarzyło się coś, co mnie mocno kształtuje i na mnie oddziałuje. Wtedy jeszcze nie wiem, że to miało mnie do czegoś przygotować. Koszykówka jest czymś, co mnie jeszcze jakoś trzyma, poniekąd jest moim kołem ratunkowym.
Gdy się poznaliśmy, od razu czułam, że na pewno już się kiedyś spotkaliśmy. Mocno wierzę w takie rzeczy. Po sezonie, kiedy było wiadomo, że nie zostanie w Koszalinie, dla mnie naturalne było, że bycie na (taką) odległość nie ma sensu. A nic mnie w moim mieście nie trzymało. Można powiedzieć, że pojawił się w moim życiu w odpowiednim momencie.
Czyli Twoja życiowa nawigacja się zaktualizowała – z Koszalina na Łańcut.
Pamela: Tak, wyprowadziłam się pierwszy raz, i to od razu kilkaset kilometrów od domu, nie wiedząc, jak to będzie.
Ty z nad morza, Przemek z gór – Koszalin blisko wody, a góry mają swoje charaktery. Mówi się, że i tam, i tam ludzie mają silne osobowości. Czy ta siła Was połączyła?
Pamela: Myślę, że tak. Mamy różne charaktery i usposobienia, ale to się uzupełnia.
U Ciebie bryza, u Przemka halny?
Pamela: Zależy jak na to spojrzeć. Przemek jest bardziej stabilny i mniej skomplikowany. On ma w sobie więcej spokoju, za dużo nie analizuje i jakby mógł, to by żył beztrosko z dnia na dzień. Ale jednocześnie, po nim wiele można się spodziewać i wcale nie jest tą cichą wodą, jak się często wydaje (śmiech).
A jak to wszystko wpływa na decyzje kontraktowe? Oferty pojawiają się w trakcie sezonu albo ich nie ma. Staracie się szybko podpisać kontrakt? Robicie to razem, jako małżeństwo?
Pamela: Teraz nie podjęlibyśmy decyzji o przenosinach w trakcie sezonu. Staramy się to odwlekać, podpisywać już kontrakty na więcej niż jeden sezon. Wtedy wiemy, że mamy spokój na nieco dłużej. Mamy świadomość, że często może opłacać się poczekać na więcej ofert, ale nie wiem, czy byłabym w stanie się na czymkolwiek skupić, nie wiedząc na przykład, czy mamy się przeprowadzać i co ważne – dokąd. Najbardziej komfortowym rozwiązaniem jest przeniesienie się z punktu A do punktu B, a my jeszcze kiedyś mieliśmy pomiędzy minimum dwa punkty. Ale to też nie jest tak, że decydujemy się na pierwszą lepszą ofertę.
Głównie z myślą o dzieciach? Czy Wy też potrzebujecie tej stabilności, niezależnie od nich?
Przemysław: Wszystko analizujemy razem. Patrzymy na różne rzeczy, nie tylko na dzieci. Na przykład w Krośnie byliśmy rok, ale sezon nie poszedł, jak zakładaliśmy. Chciałem tu zostać, żeby to poprawić, zmazać plamę. Wiedzieliśmy, że klub jest stabilny, nie ma problemów z płatnościami – co w koszykówce się zdarza. Trener został, a to bardzo dobry trener, przy którym mogę się rozwijać.
Kibice na forach myślą: „Damy 150 tysięcy, 200, i przyjdzie”. A Wy ani razu nie wspomnieliście o pieniądzach – tylko o innych rzeczach w tej hierarchii.
Pamela: Nie można powiedzieć, że nie są istotne, ale to nie jest główny wyznacznik. Po zeszłym sezonie Przemek miał korzystniejsze finansowo oferty, ale wszystko przekalkulowaliśmy i zostaliśmy w Krośnie. Znaliśmy miejsce, mieliśmy już wszystko poukładane i nie musieliśmy się przeprowadzać ani ryzykować. Braliśmy pod uwagę również czynniki sportowe – ja już tak mam, że stawiam nieco wyżej to, niż własny komfort.
Myślicie, że klub czasem to wykorzystuje, wiedząc, że wolicie stabilność?
Pamela: Możliwe. To tak jak w sytuacji koszykarzy, którzy chcą po prostu być bliżej domu albo są związani z jakimś miejscem. Ale my prędzej czy później będziemy musieli coś zmienić i podjąć jakieś decyzje. Nie sądzę – przynajmniej teraz – byśmy zostali już gdzieś na stałe.
Przemek, Twoja kariera to albo morze, albo południe Polski. Ciągnie Cię w góry, czy to przypadek?
Przemysław: Zaczynałem we Wrocławiu, w GimBaskecie. Potem Koszalin, Łańcut, Kołobrzeg, Leszno, Tychy, Krosno… Ale łącznie w Łańcucie 4 lata, w Krośnie już 2 i do tego 2 lata w Tychach – cały czas południe, więc może rzeczywiście to nie jest przypadek.
Pamela: Każdy się śmieje, bo od kilku lat mówię: „Ostatni raz tak daleko”. Później wszystko szybko zostaje zweryfikowane. Ale po prostu nie patrzę tylko na siebie. Niekiedy nawet trenerzy czy prezesi, gdy podpytują nas o plany na kolejny sezon, to zaczynają od tego, że słyszeli lub mają przeczucie, że dogodniejsza lokalizacja mogłaby być dla nas kluczowa.
Nigdy nie mów nigdy. A widzicie różnice między życiem nad morzem, a na Podkarpaciu?
Przemysław: Na początku zauważyliśmy, że na Podkarpaciu ludzie są przyjaźniejsi, pozytywniej nastawieni. To inne charaktery, inne traktowanie. Mówi się, że tu czas się zatrzymał – i coś w tym jest, życie wygląda inaczej.
To pewnie wpływa na Wasz spokój rodzinny i decyzje, gdzie grać?
Pamela: Aspekty sportowe są priorytetem, ale możliwość poukładania życia dookoła koszykówki też ma znaczenie. Inaczej gra się w Warszawie, inaczej w Krośnie – to naturalne. Wszystko zależy od tego, czego ktoś potrzebuje i oczekuje. Mimo że stąd jest wszędzie daleko i czasami chciałabym żeby więcej się działo albo choćby wszystko było lepiej skomunikowane, to podoba mi się to, że mamy blisko w najbardziej dzikie, nietknięte ludzką ręką obszary w naszym kraju. Tam gdzie jesteśmy w danym czasie, zawsze sprawdzam nawet najmniej oczywiste i popularne miejsca.
A jesteście rozpoznawani na ulicach w Krośnie? Poza tym, że wyróżniasz się wzrostem?
Przemysław: Krosno ma 40 tysięcy mieszkańców. Jak gdzieś wychodzimy, w klubie zawsze o tym wiedzą. Na mecze przychodzi coraz więcej ludzi, chociaż w Krośnie króluje żużel.
Czyli nie jesteście pierwszą drużyną w mieście?
Przemysław: Nie. Jest żużel, piłka nożna, siatkówka.
Cofnijmy się teraz w czasie. Przemek zaczynałeś we Wrocławiu, szybko trafiłeś do Polskiej Ligi Koszykówki. Jak z perspektywy czasu oceniasz ten przeskok sportowo?
Przemysław: Miałem trochę szczęścia. Grałem w GimBaskecie we Wrocławiu. Miałem 20 lat i świadomość, że jeśli się nie uda, trzeba będzie robić coś innego. Byliśmy na obozie przedsezonowym w Sianożętach niedaleko Koszalina, a tam akurat AZS szukał dwóch graczy do uzupełnienia składu. Prezesem był Marcin Kozak, a my byliśmy w jego hotelu. Pojechałem więc na testy, które organizował klub i dobrze się pokazałem.
Kto wtedy był trenerem?
Przemysław: Pierwszym trenerem był Zoran Sretenović, asystentem Igor Milicić – był to jego pierwszy rok w roli trenera po zakończeniu kariery. Z perspektywy czasu widzę, że nie byłem gotowy na PLK, zwłaszcza taktycznie. Przeskok z trzeciej ligi był ogromny. Miałem dobrego trenera, Roberta Kościuka, który grał na wysokim poziomie i wiele mnie nauczył, ale na ekstraklasę nie byłem wtedy przygotowany. Dostałem jednak szansę zobaczyć, jak to wygląda od środka – treningi, funkcjonowanie. Choć mało grałem, dużo się nauczyłem.
Trafiłeś do mocnej drużyny – Zoran Sretenović, Igor Milicić. Z kim grałeś z wysokich?
Przemysław: Sezon wcześniej AZS zdobył brązowy medal, więc oczekiwania były duże. Z wysokich przede wszystkim Darrell Harris.
On jest nieśmiertelny.
Przemysław: To prawda. Dużo się od niego nauczyłem. Pozytywny człowiek, ale na treningach nie odpuszczał. Brakowało mi wtedy dużo. Technicznie byłem dobrze wyszkolony dzięki trenerowi Robertowi Kościukowi, ale ekstraklasa to inny poziom. Był tam też Raymond Sykes z doświadczeniem w NBA – zupełnie inna fizyczność.
Da się to nadrobić w rok, czy to dłuższy proces?
Przemysław: Brakuje wtedy grania. Najwięcej uczysz się na boisku, ale nie dostawałem wielu szans. Pod koniec sezonu, gdy pierwszym trenerem został Igor Milicić, wygraliśmy chyba 9 z ostatnich 10 meczów. W ostatnim wszedłem na 8 sekund.
Młodych wrzuca się w konkretne zadania, czy daje się im swobodę gry, żeby mogli się pokazać?
Przemysław: To zależy najczęściej od trenera, ale też oczywiście od poziomu, jaki się prezentuje. Raz w końcówce kwarty mieliśmy faul do wykorzystania – wszedłem, ale dostałem trójkę na twarz. Nie moja wina, ktoś wcześniej nie faulował, dał się minąć, ale pamiętam to do dzisiaj. Awansowaliśmy do play-off z ósmego miejsca, graliśmy ze Zgorzelcem, późniejszym mistrzem Polski. Zagrałem w tych meczach nawet kilka minut – mało, ale coś widziałem z boiska, nie tylko z ławki.
Następnie trafiłeś do Łańcuta.
Przemysław: Tak, w zasadzie to podobna sytuacja jak rok wcześniej. Pojechałem na testy i trener Dariusz Kaszowski postanowił dać mi szansę. Pamiętam, jak odebrał mnie z dworca i pojechaliśmy na obiad. To była moja pierwsza styczność z Łańcutem. Spędziliśmy tam wtedy 2 lata, choć miałem kontrakt na trzy. Wtedy spodziewaliśmy się dziecka. Nie bardzo wiedzieliśmy, jak poradzimy sobie z dzieckiem będąc tak daleko od domu, a ona do tego miała problemy ze zdrowiem.
Pojawiła się opcja w Koszalinie, a w moim kontrakcie był zapis, że mogę odejść jedynie do PLK i tak znów znalazłem się w Koszalinie, ale nie do końca ze względów sportowych – gdyby nie ta sytuacja, nie wiem, czy bym się zdecydował. W Łańcucie nie byłem pierwszoplanową postacią, ale była to drużyna z czołówki, walcząca o najwyższe cele, więc miałem się od kogo uczyć. Zdobyliśmy wtedy srebrny i brązowy medal, zatem brakowało jeszcze tylko tego najcenniejszego.
Ale znowu trafiasz do ekstraklasy.
Przemysław: Miałem wtedy większe nadzieje niż za pierwszym razem, ale to był ciężki sezon. Trener Piotr Ignatowicz nie dawał mi zbyt wielu szans, ale zdobyłem swoje pierwsze punkty w PLK.
Byłeś już bardziej ukształtowanym zawodnikiem po trzech latach, prawda?
Przemysław: Tak, choć nie grałem na jakimś niesamowitym poziomie. Drużyna też nie miała rewelacyjnych wyników, ale przez to czasem grałem więcej, gdy wynik był już rozstrzygnięty i do końca meczu pozostawało kilka minut.
Rozmawiałem z Kamilem Sadowskim, który charakteryzuje cię jako „zwierzaka od zbiórek w ataku„.
Przemysław: Pamiętam mecz z Siarką Tarnobrzeg, gdy pierwszym trenerem był już Kamil Sadowski, a zwolniony został Piotr Ignatowicz – miałem wtedy 7 zbiórek w ataku, więc chyba zapamiętał ten mecz. Nie jestem mistrzem w tym elemencie, ale grając z Darrellem Harrisem, podpatrzyłem od niego kilka rzeczy.
Dlaczego trenerzy boją się zaufać młodym graczom? Masz wzrost, talent, potrafisz wykorzystać zbiórkę. Jasne, jako młody popełniasz błędy, ale im więcej grasz, tym więcej klub może w Ciebie zainwestować. To kwestia niechęci trenerów, innych celów, czy specyfiki ekstraklasy i pierwszej ligi?
Przemysław: Ciekawy temat. Z mojej perspektywy, w ekstraklasie jest duża presja na wyniki. Trenerzy myślą też o sobie, co jest zrozumiałe, są rozliczani głównie za wyniki – chcą, żeby ich praca dobrze wyglądała. W polskiej lidze wymaga się sukcesów tu i teraz, więc ciężko wpuścić młodego, który będzie popełniał błędy.
Ale żeby się nauczył musi te błędy popełnić na własnej skórze.
Przemysław: No właśnie. Jak mnie wpuszczali, robiłem błąd – zmiana i już więcej szans nie dostawałem. Nie powiem, że popełniałem ich za dużo, bo nie miałem aż tyle szans (śmiech). Dobrym przykładem teraz jest Anwil – tam gra Bartek Łazarski, młody gracz, który oczywiście też musi być na odpowiednim poziomie, żeby grać. Różnica jest taka, że po błędzie trener mu podpowie, czasem krzyknie na czasie, ale on wraca na boisko i może od razu poprawić się na podstawie wskazówek. To kluczowe. Błędy są potrzebne, żeby się rozwijać. W Polsce młodzi rzadko dostają szansę w ekstraklasie, a potem wszyscy się dziwią, że nie ma gotowych zawodników. To błędne koło.
A miałeś w Koszalinie czy Łańcucie dodatkowe treningi, żeby wycisnąć z Ciebie więcej?
Przemysław: Z perspektywy czasu widzę, że mogłem więcej: zostawać po treningach, poprosić trenera o dodatkowe zajęcia. Byłem w drużynach z zawodnikami, którzy mieli świetną etykę pracy, jak na przykład Artur Mielczarek, Marcin Pławucki… Teraz choćby Michał Jankowski, mimo że ma 37 lat, to zostaje po treningach i oddaje swoje rzuty. Widziałem, jak oni trenowali, dlatego mogę powiedzieć, że nigdy się nie obijałem, ale byli zawodnicy, którzy robili więcej i pracowali ciężej.
W Koszalinie raz trener Igor Milicić, przeprowadzając się, poprosił mnie o pomoc w spakowaniu rzeczy, które musiał przewieźć. Po zakończeniu spytał, czy wolę, żeby mi zapłacił, czy może preferuję dodatkowe treningi. Wybrałem treningi – podchwytliwe pytanie, ale oczywiście wtedy dobrze wybrałem.
Z perspektywy trenera głównego to faktycznie podchwytliwe.
Przemysław: Wtedy był jeszcze asystentem. Te indywidualne treningi dużo dały. Gdy pracujesz w małej grupie rozwijasz się, a często trenerzy to widzą.
Czy takie indywidualne zajęcia powinny wychodzić od zawodnika, czy klub też powinien wyciągnąć rękę? Trener Milicić ci ją podał.
Przemysław: Myślę, że od zawodnika. Musi wiedzieć, czego chce. Jak ktoś cię zmusza do dodatkowych treningów, na dłuższą metę to nie działa – nie nauczysz się właściwego podejścia.
Po sezonie w Koszalinie wracasz do pierwszej ligi – do Leszna. Twoja druga szansa w ekstraklasie była trochę lepsza, ale nie na poziomie, jakiego oczekiwałeś. Co wtedy myślisz, czy ta kariera idzie w dobrą stronę? To dobre miejsce dla Ciebie, czy rozgoryczenie, że nie zakotwiczyłeś w ekstraklasie?
Przemysław: „Kariera” to za dużo powiedziane, bo wielkiej nie zrobiłem, zawsze traktowałem to jak świetną przygodę. Zadzwonił trener Łukasz Grudniewski i powiedział, że w ekstraklasie mało grałem, ale dobrze trenowałem, a w pierwszej lidze dostanę więcej minut. Finansowo warunki były podobne, więc wybrałem Leszno. Tam wszystko było doskonale zorganizowane – nawet lepiej niż w ekstraklasie. Buty dla wszystkich, dobre mieszkanie, pieniądze na czas. Trener obiecał mi grę i wiedziałem, że będzie mocny skład, więc się zdecydowałem. Podczas pobytu w Koszalinie urodziła się nam córka, więc już nie byliśmy sami i pod tym kątem to też była dobra decyzja. Idąc do pierwszej ligi ważne było dla mnie granie i czerpanie radości z koszykówki. Cały czas liczyłem, że kiedyś wrócę do ekstraklasy – w wieku 24. lat wciąż miałem nadzieję.
Czy to uproszczona koszykówka w porównaniu do ekstraklasy?
Przemysław: W ekstraklasie wszystko jest bardziej poukładane, jest mniej szaleństwa. Jest też dużo bardziej fizyczna. W pierwszej lidze czasem musisz sam wykreować sobie sytuację, więcej grać według własnego pomysłu. Oczywiście, to też zależy od drużyny. W Krośnie mamy trenera z dużą wiedzą, gramy na wysokim poziomie. Jesteśmy taktycznie poukładani – każdy zna swoją rolę, gramy systemową koszykówkę.
Jak na pierwszą ligę wpłynęła możliwość sprowadzenia zagranicznego gracza?
Przemysław: To dobre rozwiązanie. Ludzie lubią pierwszą ligę za lokalnych graczy i stabilność składów, a w ekstraklasie jest większy przepływ zawodników, w większości nie można się z nimi utożsamiać. Może nawet dwóch takich zawodników w pierwszej lidze by się sprawdziło, ale tego też nie jestem pewien. Jedni robią różnicę, drudzy patrzą tylko na własne statystyki, ale wnoszą inną szkołę gry – na pewno można się czegoś od nich uczyć.
Podnosi to poziom ligi? Czy czasem nie jest tak, że sprowadzając centra lub rozgrywającego odsuwamy Polaków z kluczowych pozycji na ławkę.
Przemysław: Myślę że rywalizacja jest dobra dla wszystkich. To rozwija też kluby organizacyjnie – cała dokumentacja, komunikacja w innym języku, organizowanie przylotów. Sądzę, że to dobre rozwiązanie.
Dlaczego jest mały przepływ z pierwszej ligi do ekstraklasy, mimo że liga staje się coraz bardziej profesjonalna?
Przemysław: Dlaczego? Tu możemy wrócić do wcześniejszego pytania o młodego gracza. Tak samo graczowi z pierwszej ligi trzeba dać szansę. Nikt nie chce ryzykować, biorąc gracza z pierwszej ligi, bo zwyczajnie nie ma na to czasu w ekstraklasie. Myślę, że „najłatwiej” awansować z klubem – wtedy masz szansę się pokazać.
Twój przypadek – awans z Łańcutem do ekstraklasy, gdzie zostajesz dzięki kontraktowi.
Przemek: Tak, ale to trudna droga – awansuje tylko jedna drużyna, a chętnych jest zawsze więcej. Do tego nie wszyscy dostają szansę żeby zostać. Ale częściej to się zdarza niż transfery bezpośrednie.
To mieszanka uczuć?
Przemysław: Zdecydowanie! Sam sezon w pierwszej lidze zakończony awansem to było coś pięknego. Wówczas pierwszy raz udało mi się coś wygrać w koszykówce. W pierwszej lidze gra się częściej w mniejszych ośrodkach, małych halach, aż tu nagle będziemy jechali na mecz do Włocławka, Ostrowa Wielkopolskiego, Wrocławia, Warszawy czy Sopotu. Wróciłem do ekstraklasy z większymi nadziejami. Ten sezon nie był łatwy, ale zdołaliśmy utrzymać się w lidze – mieliśmy kilka fantastycznych wygranych, bo na przykład jako pierwsi pokonaliśmy Śląsk Wrocław. Podsumowując, łącznie 4 lata w Łańcucie to był dla nas świetny czas.
Drugie ciekawe wydarzenie – play-outy w Kołobrzegu. Mecz o utrzymanie, rzut w ostatniej sekundzie, euforia. Co wtedy myślisz? „Utrzymaliśmy się”, ale sezon się kończy. Jak koszykarz to odbiera?
Przemysław: Play-outy były stresujące, bardziej niż gra o awans. Po tym rzucie presja opadła – radość była ogromna. To nie był mecz o mistrzostwo, ale ten rzut był wyjątkowy. Kuba Stanios trafił na zwycięstwo – przez ¾ boiska i to w takim momencie, że do dziś nie wiem, jak do tego doszło i jak to było możliwe. Sezon skończył się pozytywnie, choć nie szedł po naszej myśli. Plany były większe, ale mieliśmy fajne momenty. Sam Kołobrzeg to bardzo dobre miejsce do życia, to nadmorski kurort, blisko Koszalina. Było nam lżej, mając blisko do rodziny. Bardzo dobrze wspominam ten czas.
Po sezonie jednak przenosisz się Tychów.
Przemysław: Tak. Nie miałem wielu ofert – nigdy nie byłem pierwszym wyborem. Trener Tomasz Jagiełka mnie przekonał. Był szczery, przedstawił jak wszystko funkcjonuje w tyskim klubie. Dostałem wtedy mniejsze pieniądze, ale większa rolę. Pierwszy rok był „covidowy”, drugi już normalny.
Stwierdziłeś, że nie zawsze byłeś pierwszym wyborem klubów. Skąd Twoim zdaniem to się brało? Na początku ofert nie było za wiele? Można powiedzieć, że byłeś trochę niedocenianym zawodnikiem?
Przemysław: Zacząłem grać w koszykówkę dość późno, zwłaszcza w porównaniu do mojego rocznika 1993, który był bardzo utalentowany. Ciężko mi było się przebić. Musiałem to sobie wypracować i udowodnić, że mogę grać na przyzwoitym poziomie. To jednak zajęło trochę czasu.
Czy to przychodziło naturalnie?
Przemysław: Wiedziałem, że muszę dodatkowo trenować, jeździć na obozy w wakacje, nie siedzieć w domu. Myślę, że to później przyniosło efekty. Przełomowy moment był wtedy, gdy trener Tomasz Jagiełka na mnie postawił. Szczególnie w tym drugim sezonie, kiedy byłem pierwszopiątkowym graczem i zrobiliśmy dobry wynik. Dostałem szansę i dobrze ją wykorzystałem. Od tamtej pory wszystko poszło do przodu.
Stałeś się jednym z czołowych graczy. To wtedy uwierzyłeś w siebie?
Przemysław: Na pewno to był dla mnie duży krok naprzód. Trener Jagiełka miał taki charakter, że nigdy nie był do końca zadowolony jeśli chodzi o koszykówkę – czasem krytykował, nawet jak wygrywaliśmy. W jego ocenie zawsze było nad czym pracować. Był zawsze świetnie przygotowany do treningów i wiedzieliśmy, co mamy poprawiać. To bardzo profesjonalne podejście, które dużo mi dało. Postawił na mnie, wiele ode mnie wymagał – to pomogło. W sezonie jest mniej czasu na rozwój indywidualny, bardziej skupiamy się na drużynie. Wakacje to moment na pracę nad sobą. Natomiast, z boku zawsze jest łatwo powiedzieć, a trudniej zrobić w prawdziwym życiu.
Pozostańmy jeszcze przy pierwszej lidze. Kilka sezonów temu wprowadzono przepis o młodzieżowcu. Jak go odbierasz? Czy brakowało Ci czegoś takiego, gdy byłeś młody? I czy 23-latka można jeszcze nazwać młodzieżowcem, czy może przepis powinien dotyczyć np. graczy do 21. roku życia?
Przemysław: Gdybym łapał się na ten przepis, cieszyłbym się. Ma swoje minusy – podobno niektórzy wykorzystują go finansowo. Kluby muszą płacić, żeby mieć młodzieżowca, a kwoty, choć w pierwszej lidze nie są kosmiczne, przez przepis są zawyżane. Trenerzy mówili, że jakieś regulacje mogłyby to uporządkować, ale w polskim prawie to trudne. Zdarzało się, że nie mogłem grać, bo na mojej pozycji musiał być młodzieżowiec, ale ogólnie rzecz biorąc ten przepis jest dobry. Młodzi potrzebują minut – jeśli nie w ekstraklasie, to mogą rozwijać się pierwszej lidze. Bez tego większość nie dostałaby szansy.
OK i teraz przechodzimy do obecnej sytuacji. Drugi sezon jesteś w Krośnie, poprzedni niestety nie zakończył się tak, jakbyście sobie tego życzyli. Teraz znów dominujecie rundę zasadniczą, natomiast to co się zmieniło, to mam wrażenie, że rozgrywasz sezon życia. Czy człowiek musi dorosnąć do pewnej roli?
Przemysław: Myślę, że na to składa się wiele czynników. Zaufanie trenera i innych zawodników, taktyka, przygotowanie, doświadczenie. Trener ma wybuchowy charakter na boisku, ale można się od niego wiele nauczyć. Między innymi właśnie dlatego jestem w Krośnie.
Finanse oczywiście też musiały się zgadzać – mam żonę i dzieci, a to kosztuje (śmiech). W pierwszym sezonie zrobiłem progres, mimo że mam 30 lat. Trener Valeiko ma ogromną wiedzę o koszykówce. Wie, jak nas prowadzić, kiedy pochwalić, kiedy zganić. Jest w tym wszystkim po prostu ludzki. Nie jest tylko w roli trenera.
Poza tym, mamy taką drużynę, że na każdego można liczyć. Ciężko pracowaliśmy cały sezon, żeby być tu, gdzie jesteśmy. Nie mamy gwiazd, ale jako zespół jesteśmy bardzo mocni.
Czy to inna szkoła koszykarska, czy bardziej osobowość trenera?
Przemysław: Myślę, że i jedno, i drugie. Trener Valeiko grał na poziomie międzynarodowym – w kadrze Łotwy, w ekstraklasie w Polsce, w różnych innych ligach. Ma większe doświadczenie i wiedzę niż trenerzy, z którymi wcześniej pracowałem. On wnosi coś ekstra. Postawił na mnie, dał mi dużo minut, przygotował zagrywki, analizy wideo – to robi swoje.
Gdy wiesz, że trener na Ciebie stawia, rozmawia z Tobą, robi zagrywki – czujesz większą motywację, żeby dobrze grać? Czy to już przychodzi naturalnie?
Przemysław: Na pewno czuję większą odpowiedzialność. Jak ktoś na mnie liczy, staram się go nie zawieść. Jeśli się nie sprawdzę, mogę stracić swoją rolę. To motywujące – czuję się odpowiedzialny za wynik, za kolegów i za to, co robimy.
Pamela, a Ty jak odbierasz to życie koszykarskie od drugiej strony, jako żona? Jak Ty i inne żony czy dziewczyny patrzycie na dobrze zorganizowany klub, który osiąga sukcesy? To bardziej stresujące czy angażujące?
Pamela: Każda z nas podchodzi do tego podobnie – to ważne, ale wymaga reorganizacji życia i dostosowania się do koszykówki. Nikt nie chce dodatkowych problemów, na których nie ma wpływu, typu brak wypłaty, więc patrzy się też na stabilność klubu i jego sposób funkcjonowania. Dobre wyniki to ułatwiają.
Jeśli chodzi o emocje, kibic przychodzi na mecz, obejrzy go i wraca do domu – owszem, przeżywa sukcesy czy porażki, ale inaczej. Dla nas, gdy bliska osoba gra świetny mecz, emocje są zupełnie inne. Gdy gra słabiej, łapie kontuzję albo zespół ponosi porażkę, pojawia się stres i postrzegasz to w inny sposób. Często jest z tyłu głowy powszechne powiedzenie: „Jesteś tak dobry, jak twój ostatni mecz”. Trudno wyzbyć się poczucia, że niekiedy jedno zdarzenie może nie wpłynąć na kolejny sezon, że to takie być albo nie być i od tego może zależeć choćby stabilność finansowa i własna przyszłość. Nie tylko ja tak mam, więc wiem, że to „normalne”.
Pamela, Ty masz podwójną rolę – z jednej strony jesteś dziennikarzem i potrafisz pewne rzeczy wyłączyć albo analizować, a z drugiej jesteś żoną koszykarza, który jest oceniany. Jak reagujesz na to, jak jego oceniają – czy to w mediach, czy w opiniach, które do Ciebie docierają? Jak się z tym czujesz?
Różne oceny po porażkach, zwłaszcza o bliskich albo o kimś, kogo dobrze znasz, bywają często frustrujące. Czuję to mocniej, kiedy wiem, że ktoś nie ma racji albo wyciąga pochopne wnioski, nie mając pełnego obrazu sytuacji i żadnej wiedzy. To coś, co robi się dla publiki i każdy ma prawo do własnego zdania, ale nie toleruję dawania sobie przyzwolenia na to, by kogoś na przykład oczerniać. Ale być może taka postawa obronna wynika z mojego podejścia do życia, bo postrzegam je w określony sposób i pewne rzeczy wychodzą poza mój schemat rozumowania.
A to trochę nie wynika z tego, że mężczyzna potrafi więcej rzeczy sobie przetłumaczyć, wyśmiać i zapomnieć, a kobieta, jako bardziej emocjonalna, będzie to bardziej przeżywać?
Pamela: Po części na pewno tak – kobiety i mężczyźni są inaczej skonstruowani, ale to też kwestia osobowości. Niekiedy pewne rzeczy już się zacierają.
Czytacie komentarze, czy staracie się tego unikać? Pamela, filtrujesz Przemkowi, co ma przeczytać?
Pamela: Czytam, ale przeważnie powstrzymuję się od odpisywania – wiem, że to bez sensu, szczególnie jeśli ktoś patrzy na coś przekrojowo i są znikome szanse, by zmienił poglądy.
Przemysław: Ja lubię poczytać, ale traktuję to z przymrużeniem oka.
Pamela: On się śmieje, a ja się denerwuję, chociaż raczej samej treści aż tak nie biorę do siebie. Chodzi tylko o stwarzanie takich sytuacji i zachowania, których często nie mogę zrozumieć i zaakceptować.
Czyli Ty się stresujesz, a Ty masz zabawę. Ciekawy sposób podejścia. Pamiętacie komentarz, który Was zabolał?
Przemysław: Ktoś napisał, że się nie nadaję. Co prawda, później się z tego śmiałem, ale na początku nie było mi do śmiechu.
Pamela: W pierwszej lidze ludzie są przyzwyczajeni do Polaków (mimo że od niedawna w jednym zespole może grać jeden obcokrajowiec). Wówczas niektórych zawodników najchętniej noszono by na rękach. Podejście szybko się zmienia – tak jak wyniki – kiedy nagle jest ekstraklasa, z którą wcześniej nikt nie miał styczności. Pamiętam opinie i komentarze, typu: „ten się nie nadaje”, “ten beznadziejny”. To mnie irytowało, bo trzeba mieć świadomość, że to przeskok, inny poziom rozgrywek, inni przeciwnicy, inne założenia, inny system pracy, inna drużyna – ale ci sami gracze, którzy na przykład chwilę wcześniej wywalczyli upragniony awans. Tylko w innych okolicznościach. To cienka granica. Nie polemizowałabym z tym, czy faktycznie jest to odpowiednie miejsce dla danej osoby, bo sama staram się podchodzić do tego obiektywnie i być realistką. To prawo kibica, ale uważam, że mimo wszystko powinno się mieć szacunek do innych.
Łaska kibica na pstrym koniu jeździ. A śmieszne komentarze?
Przemysław: Personalnie raczej nie, nie było tego dużo, bardziej o klubach i drużynach ogólnie. Staramy się nie przywiązywać do tego wagi. Nie mieliśmy też żadnych ekstremalnych doświadczeń. Analizujemy wspólnie mecze, rozmawiamy – ale czasem rzeczywiście trudno się odciąć lub coś wyrzucić z głowy.
Oboje żyjecie koszykówką – Pamela, Ty jako dziennikarka, Przemek jako gracz. Ja kocham ptasie mleczko, ale jak zjem całe pudełko na raz – co często mi się zdarza – to niestety, ale brzuch boli. Czy u Was jest podobnie – kochacie koszykówkę, cały czas spędzacie razem i obydwoje jesteście w nią zaangażowani. Czy czasem nie jest jej za dużo?
Pamela: Tak jest. Każdy potrzebuje w życiu odskoczni, a my jej prawie nie mamy. Rozmawiamy o treningach, meczach i o tym, co się dzieje z perspektywy koszykarza, a ja opowiadam o swoich doświadczeniach dziennikarskich i nimi żyję – to coś, co jest u 24 godziny na dobę. Czasami to, co kochamy i bez czego nie wyobrażamy sobie życia, bywa i pewnym sensie toksyczne. Ja nie lubię ograniczeń, a koszykówka poniekąd momentami mnie ogranicza.
Przemek, lubisz smaczki koszykarskie, które Pamela Ci przekazuje?
Przemysław: Zawsze dobrze wiedzieć szybciej różne rzeczy (śmiech). Później chłopaki zaczynają to wykorzystywać. Pierwsze, o co pytają, to: „Czy Pamela coś wie? Co Pamela słyszała?” – sugerują, żeby zapytać ją albo żeby to ona coś załatwiła. Przeważnie ona wie więcej niż ja sam, nawet o moim klubie! Pamiętam, jak raz powiedziała przed treningiem: „Dziś będziesz miał nowego kolegę w drużynie„. Dopiero na miejscu się przekonałem się, że to prawda, bo w klubie nikt nam tego jeszcze nie przekazał (śmiech).
Pamela: Na początku jednak wyglądało to inaczej. Kiedy zdobyłam doświadczenie w pracy przy klubach od strony medialnej i jako dziennikarka, miałam poczucie, że niektórzy podchodzili do tego sceptycznie. Być może obawiali się, iż Przemek będzie mi przekazywał informacje, że będę wiedziała za dużo i mogę to później wykorzystać. Zastanawiałam się nieraz, czy coś nie odbije się później na nim.
Uważam jednak, że kluczowa jest umiejętność znalezienia równowagi i odpowiedniego wyważenia pewnych kwestii. Dla mnie jest to zupełnie oczywiste i naturalne. Staram się to oddzielać i mieć tak jakby dwa przyciski. Momentami być jak żona zawodnika i mieć taką perspektywę, a momentami być jak dziennikarka i wykonywać swoją pracę.
Poza tym, każdy w takiej sytuacji powinien wiedzieć, co i kiedy może powiedzieć, gdzie kończy się rozmowa prywatna, a gdzie zaczyna ta bardziej oficjalna. W tym środowisku prawie wszyscy się znają, a większość rozmów ma charakter koleżeński. Czasem granice się zacierają, ale obowiązuje zaufanie. Rozmawia się swobodnie, w luźnej atmosferze, ale wiadomo, że są rzeczy, które ktoś powie tylko podczas prywatnej rozmowy i nikomu więcej. W takich przypadkach trzeba wiedzieć, co zachować dla siebie, jak chronić pewne informacje przed szerszą publicznością i stosować się do pewnych ustaleń. Myślę, że jestem autentyczna i profesjonalna. Gdyby tak nie było, to pewnie też mało kto by się przede mną otwierał czy zwracał w konkretnej sprawie. Potwierdzam – mało kiedy wykorzystałam do własnych celów to, że Przemek jest częścią tego środowiska i okazało się to dla mnie przydatne (śmiech).
Pamela, z dziennikarskiego punktu widzenia – czy łatwo jest ci pisać o drużynie, w której gra Przemek? Nie mówię teraz konkretnie o nim, ale o całym zespole.
Pamela: Nie, choć teoretycznie powinno być to łatwe, bo to temat, który jest mi najbliższy. Do Przemka i jego obecnej drużyny staram się podchodzić obiektywnie. Pewnie dlatego mam blokadę przed wypowiadaniem się publicznie na jego temat.
Znasz go bardzo dobrze.
Pamela: Tak, ale trzeba umieć oddzielić emocje i podchodzić do tego z dystansem. Wydaje mi się, że potrafię to robić, natomiast mam świadomość, że ktoś z zewnątrz może odbierać to jako brak obiektywizmu. Trudno jest też pokazać kogoś tak, jak samemu się go widzi. Czasami więc całkowicie od tego stronię i mimo że staram się zachować jak największą bezstronność, mam wewnętrzne opory przed tym, by wprost wymienić Przemka w swoich tekstach lub podzielić się jakąś opinią. Nigdy też nie zrobiłam z nim żadnego wywiadu.
Podświadomie boisz się, że ktoś pomyśli, że go promujesz, mimo że on sam już się wypromował?
Pamela: Może nie chodzi o to, co ktoś sobie pomyśli, ale jak ja bym się z tym czuła.
A powiedzcie mi, skoro już wspomnieliście o życiu „po życiu” koszykarskim – macie jakieś plany na przyszłość? Coś, o czym marzycie?
Pamela: Wspólne marzenie? Poza podróżowaniem, slow life – chcielibyśmy mieć własne klimatyczne siedlisko i hodowlę Berneńskich Psów Pasterskich. Ale ja mam też dużo prywatnych marzeń związanych z moimi zainteresowaniami – jeżdżę konno, robię ceramikę i lubię robić zdjęcia, które w opinii innych są bardzo sielskie i romantyczne. Natura, sztuka, inspirujące miejsca to przestrzeń, w której się odnajduję. Mam starą duszę (śmiech).
Siedlisko, ale pewnie z boiskiem do koszykówki, zgaduję?
Przemysław: Nie zdziwiłbym się, jakby tak było. Na pewno nie da się od tego uciec i całkowicie zrezygnować. Mamy mnóstwo pomysłów. Wiemy, że przygoda z koszykówką powoli zmierza ku końcowi, przynajmniej w moim przypadku, więc trzeba myśleć o przyszłości. To zdecydowanie jedna z tych trudniejszych rzeczy, bo dobrze jest pomyśleć o tym już wcześniej, aby po grze łatwiej było się odnaleźć. Poza tym, nie wszystko da się zaplanować.
A chciałbyś pracować z dziećmi?
Przemysław: Z dziećmi? Nie wiem, czy bym się do tego nadawał, chociaż bardzo je lubię.
A teraz, jako dorosły Przemek, co powiedziałbyś 20-letniemu Przemkowi, który właśnie idzie do Koszalina?
Przemysław: Ciekawe pytanie. Pewnego wieczoru w Koszalinie spotkasz niesamowitą dziewczynę – nie zepsuj tego (śmiech).
Wtedy życie będzie jak w bajce! A jeśli chodzi o koszykówkę?
Przemysław: Koszykarsko… To już może być trudniejsze. Na pewno powiedziałbym sobie, żeby pracować tak ciężko, jak tylko mogę i kiedy tylko mogę, żeby zawsze być gotowym na każdą ewentualność. Bo jeśli będę pracował wystarczająco ciężko i mądrze, to wszystko prędzej czy później samo się ułoży. Nie mam w sumie innej rady.
Pamela – byłaś blisko koszykówki już w czasie gimnazjum, poznałaś to środowisko, bardzo ci się to podobało. Czy w pewnym sensie można powiedzieć: „Uważaj, o czym marzysz, bo marzenia się spełniają„? Oczywiście w pozytywnym sensie!
Pamela: Na pewno. Jeśli chodzi o koszykówkę i dziennikarstwo, przez sześć lat uczęszczałam do szkoły dziennikarskiej. Przez jakiś czas rozważałam podążanie tą drogą, ale później zupełnie przestałam o tym myśleć i traktować to jako cel. Ostatecznie wygląda na to, że to przypadek sprawił, że jednak się udało. Czasami najlepsze rzeczy przychodzą zupełnie niespodziewanie. Wcześniej natomiast myślałam, że pójdę bardziej w kierunku psychologii sportu, bo to również jest coś, co mnie interesuje. Tak naprawdę, nadal o tym myślę. Nie przypuszczałam także, że koszykówka będzie częścią mojego codziennego życia – i to w różnych formach. Będąc nastolatką, nie wierzyłam, że kiedykolwiek jakieś moje marzenie się spełni i coś mnie jeszcze czeka. W tamtym czasie wiele rzeczy wydawało mi się nieosiągalnych. A później rzeczywiście wszystko ułożyło się dokładnie tak, jak sobie wyobrażałam.
Czy Ty żyjesz w cieniu męża, czy może on żyje w Twoim cieniu?
Pamela: Ostatnio przeprowadziłam wywiad z Kingą Słupińską, żoną Dawida Słupińskiego. Powiedziała, że żony koszykarzy zazwyczaj żyją w cieniu – są niezauważalne, niedostrzegane, nikt nie zwraca na nie uwagi. Myślę, że w większości przypadków tak jest, i u nas też poniekąd tak to wygląda.
Jak już rozmawialiśmy, koszykówka jest na pierwszym miejscu, ale ta Przemka. Jednocześnie, skoro pracuję w koszykówce i sama na to zapracowałam – bez jego pomocy – to nie zawsze czuję, że stoję w cieniu. Robię swoje obok niego. Prywatnie jestem żoną zawodnika i mogłabym być w jego cieniu, ale zawodowo działam niezależnie. Każde z nas robi swoje.
A gdy zaczynaliście jako para, miałaś świadomość, że w wielu kwestiach będziesz musiała ustępować?
Pamela: Chyba nie. Brałam pod uwagę życie na walizkach, ale wówczas moja wyobraźnia nie sięgała aż tak daleko.
Wasza relacje zaczynają się w młodym wieku, dopiero się kształtuje, a przyszłość jest niewiadomą. Jak wyobrażałaś sobie wtedy życie u boku koszykarza, poza tymi przeprowadzkami? Myślałaś o tym, czy żyliście chwilą?
Pamela: Raczej żyliśmy chwilą. Nie zastanawiałam się jeszcze nad tym, gdzie będziemy mieszkać na stałe, albo kiedy skończy grać. Pamiętam, że na początku miałam tylko w sobie ciekawość, gdzie nas rzuci, czego doświadczymy i tak dalej. Myślałam jedynie o tym, że chcę mieć dzieci i wówczas wydawało mi się rozsądne, by poświęcić się tej roli, kiedy będziemy w koszykówce, a nie po. W moim odczuciu, będąc bliżej końca tej jego przygody byłabym na tyle świadoma, że miałabym dla siebie więcej możliwości pod kątem rozwoju, a macierzyństwo by mnie wtedy nie hamowało. Inaczej, może trudniej byłoby z tego zrezygnować lub to pogodzić, nie tylko z uwagi na wiek?
Nie mam przekonania, czy teraz podjęłabym taką samą decyzję, natomiast wiem, że z przyczyn zdrowotnych odwlekanie tego w czasie zadziałałoby na moją niekorzyść, bo prawdopodobnie dziś nie mogłabym już mieć dzieci.
Po pandemii, gdy wiele rzeczy można robić zdalnie, łatwiej jest być żoną koszykarza i wrócić na rynek pracy, zwłaszcza przy ciągłych przeprowadzkach?
Pamela: Po pierwsze, nie wydaje mi się, żeby było przez to łatwiej, chociaż znam przypadki, kiedy to klub pomagał znaleźć zatrudnienie dla żony swojego zawodnika. Raczej jest trudniej, jeśli szuka się czegoś na własną rękę i wiesz, że musisz to robić co kilka miesięcy. To zniechęca większość pracodawców. Co innego, jeśli ma się pracę zdalną.
Jak łączysz pracę zawodową z wychowywaniem dzieci i opieką nad domem?
Pamela: Doceniam pracę zdalną, bo zmiana miejsca zamieszkania nie ma na nią wpływu. Oczywiście, to najlepsze i najłatwiejsze rozwiązanie będąc w takiej sytuacji, natomiast chyba każdemu dobrze zrobiłoby wyjście do ludzi i praca według ustalonego grafiku, w konkretnym wymiarze czasowym, nie zabierając niczego do domu. Ja mam wszystko w domu i czasami z niego nie wychodzę. Ponadto, jest zbyt wiele rozpraszaczy, wszystko się przeciąga, a do tego zazwyczaj – będąc przez większość dnia z dziećmi – trudno o spokój i skupienie. Często chcę dać z siebie tyle, ile mogę na każdej płaszczyźnie, więc na pewnym etapie musiałam nauczyć się trochę odpuszczać.
Masz poczucie, że pracujesz na trzy etaty – jako opiekunka, żona dbająca o dom i dziennikarka?
Pamela: Zdaje się, że tak to wygląda. Ale nie jestem wyjątkiem.
Gdy już byliście parą i pojechałaś za Przemkiem do Łańcuta to kiedy uświadomiłaś sobie, że będziesz musiała dostosować się do jego wyborów i zostać w tyle?
Pamela: Wiedziałam na pewno, że będę tam, gdzie on.
Pierwszy wyjazd i już wiedziałaś, że łatwo nie będzie?
Pamela: Od razu miałam świadomość, że jeśli Przemek ma przed sobą jeszcze lata gry, to nie ma innej opcji. Ale niczym się wtedy nie przejmowałam. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo to wpływa na życie i z czym jeszcze trzeba będzie się mierzyć. To nie są jakieś ogromne trudy, ale jednak, poniekąd przeorganizowanie swojego życia.
Kiedy zaczęłaś współdecydować, gdzie Przemek będzie grał? Jaki to procent decyzyjności?
Pamela: Pół na pół? W sezonie 2015/16. Byłam w ciąży i miałam problemy zdrowotne, więc zależało nam na tym, żeby być blisko Koszalina. To były pierwsze wspólne decyzje. Później już tak zostało. Rozpisujemy warianty i oferty – wynagrodzenie, lokalizacja, inne czynniki. Robimy listę plusów i minusów, postępujemy drogą wykluczenia.
Nigdy nie powiedziałam: „Jedź sam” albo „Nie pojadę tam”. Nie narzucałam, gdzie ma grać. Analizujemy możliwości razem, ale ostatecznie mówiłam: „Wybierz, jak czujesz”. Jeśli coś ma więcej plusów, mimo gorszej lokalizacji, akceptuję to i się dostosowuje. Przemek bierze pod uwagę mnie i dzieci, ale nigdy go nie stawiam przed wyborem, nie pokazuję niezadowolenia, jeśli oferta jest dla niego i dla nas najlepsza. Teraz to jest jego czas.
Poza tym, trudno jest w tym nie uczestniczyć, jeśli – proszę mi wierzyć – prawie za każdym razem większość trenerów i prezesów bada grunt w ten sposób, że odzywają się najpierw do mnie i tak zaczynają się wszelkie rozmowy (śmiech).
Pytam, bo kibice w okresie przedsezonowym, gdy podpisanie kontraktu się przedłuża, często obwiniają żony – że nie chce mieszkać w tym mieście i tak dalej. Czy wśród znajomych z koszykówki spotykałaś się z takimi sytuacjami, gdzie żony stawiały ultimatum?
Pamela: Oczywiście. Każdy funkcjonuje inaczej i ma inne ustalenia.
Czy okres końca sezonu i wakacji to dla Ciebie najbardziej stresujący czas?
Pamela: Tak, ale nie tylko u mnie – u koleżanek też to dostrzegam.
To czas niepewności – co dalej z nami jako rodziną?
Pamela: Zgadza się. Brak stabilizacji i poczucia kontroli – przynajmniej u mnie – odbija się na psychice. Ale każdy jest inny.
Macie zestaw wakacyjny na przetrwanie i zestaw na sezon?
Pamela: To może wydawać się śmieszne, ale tak. Inaczej by się nie dało.
A jak funkcjonujesz, gdy Przemek jedzie na mecz wyjazdowy na drugi koniec Polski i nie ma go trzy dni?
Pamela: Zależy, czy to tydzień, czy weekend. W tygodniu mam wszystko zaplanowane co do godziny – jedna idzie córka do przedszkola, druga do szkoły. Mam do ogarnięcia jeszcze trzydziesto kilogramowego Berneńczyka, który też z nami wszędzie jeździ. To cała ja – chciałam, żeby moje dzieci – tak jak ja – wychowywały się z psem i nie wyobrażałam sobie czekać, aż będziemy mieli swoje miejsce. Działam w biegu – odbieram dzieci, załatwiam resztę spraw w każdej wolnej chwili. Potem muszę odreagować. W weekendy jest lżej – nie gonimy czasu, obowiązków jest mniej.
Paradoksalnie lepiej, jak wyjeżdża w weekendy?
Pamela: Tak, nie ma żadnej presji czasu. I co dziwne, mam większą motywację, kiedy jestem sama.
A masz przestrzeń dla siebie – na swoje potrzeby, wyjścia?
Pamela: Długo nie miałam i nie znajdowałam przestrzeni dla samej siebie. To zależy od czasu i miejsca. Treningi i mecze zabierają niemal cały czas, który mógłby pozostać na swoje potrzeby. Nie musiałabym zwracać na to uwagi, gdyby nie dzieci, albo jeśli miałabym się do kogo zwrócić. Oczywiście, staramy się też czasem wyjść gdzieś razem, ale to jest jeszcze trudniejsze do wykonania. Tego potrzebuje każdy związek, by coś przełamać i uniknąć monotonii.
Myślę, że każdy rodzic, który spędza z dziećmi dużo czasu, doskonale wie, o czym mowa. Rozmowa z osobą dorosłą to coś zupełnie innego niż codzienne funkcjonowanie z małymi dziećmi.
Pamela: Tak, i to właśnie ma ogromne znaczenie. Ja często próbuję znaleźć czas dla siebie. Mam potrzebę, aby się realizować, rozwijać i być z ludźmi, którzy mają dobrą energię.
Na pewno pomaga to, że dzieci są starsze i już mają swoje zajęcia, są zaopiekowane. Uważasz, że człowiek z czasem dorasta i zaczyna chcieć korzystać z życia?
Pamela: Na pewno, bo ja na przykład często miałam wyrzuty sumienia, jak chciałam zrobić coś dla siebie. Chyba taka natura kobiet.
Zupełnie niepotrzebnie. A czy Ty, jako osoba zaangażowana, byłabyś w stanie ocenić karierę Przemka?
Pamela: Myślę, że tak.
Gdybyś miała wybrać kilka rzeczy z jego kariery, które uważasz za najfajniejsze, które mu się udały, a także kilka takich, które mogłyby się potoczyć inaczej?
Pamela: Jesteśmy razem bez przerwy – z wyjątkiem wyjazdów i treningów. Wiem, jaki ma potencjał, na co go stać, jaką ma etykę pracy i jakim jest człowiekiem – a to też jest ważne w koszykówce. Zawsze go wspieram, ale nie idealizuje. Wiele osób, z którymi współpracował twierdziło, że ma potencjał, dobrze trenuje i tym podobne. Często na początku miałam jednak wrażenie, że jest za mało doceniany, zwłaszcza finansowo. Ale on też raczej o to nie zabiegał.
Rozumiałam, że przede wszystkim potrzebuje kogoś, kto mu zaufa. Z kolei otrzymanie zaufania i możliwość ogrania sprawiłoby, że stałby się pewniejszy siebie i bardziej zadziorny. Tego – zdaniem wielu – było za mało. To proces, praca nad sobą i nie tylko talent czy ciężka praca, ale wydaje mi się, że trzeba jeszcze trafić na odpowiednich ludzi.
Każda decyzja i sezon były inne. Z każdego można było coś wyciągnąć, czegoś doświadczyć. Każdy sezon na pewno był rozwojem. W większości udawało się coś osiągnąć lub zrobić wynik. Mój ulubiony to ten, kiedy wraz z Sokołem Łańcut wygrali ligę – takie zdarzają się tylko raz. Czy coś mogło potoczyć się inaczej? Nie wiem. To zależy od marzeń i ambicji, albo od tego, czy ktoś chce jak najwięcej zarobić. Może tylko jeszcze szybciej powinien zacząć grać w koszykówkę?
To są rzeczy, na które teraz nie mamy wpływu.
Pamela: I tak możemy być zadowoleni, zwłaszcza że obecnie ma najlepszy sezon w karierze. Od dawna nie musimy się martwić, że ktoś po sezonie nie zadzwoni albo nie będziemy mieć żadnego wyboru.
A Ty, jako jego partnerka czujesz dumę, że w końcu jest na poziomie, na którym powinien być, i że jest tak odbierany, jak na to zasługuje?
Pamela: Zdecydowanie! Chociaż zawsze staram się nie wzbudzać w nim poczucia, że osiągnął już wszystko, bo stać go na więcej.
Pamiętam sytuację, kiedy blokował się na boisku. Wtedy jeden z doświadczonych zawodników zapytał, czy to może przeze mnie – że być może w domu coś mu mówię, może go rozpraszam, w jakiś sposób demotywuję lub odciągam od koszykówki. Gdy wyjaśniłam, jakie mam do tego podejście, zmienił zdanie.
Zależy Tobie żeby go podnieść na duchu, a nie pogrążać?
Pamela: Tak, na przykład gdy był dodatkowy trening, to mimo że nie trzeba było go namawiać, to zawsze sama mówiłam mu żeby poszedł. Zawsze dużo rozmawiamy. Mam do tego trochę psychologiczne podejście. Wiem, że łatwo ze mną nie ma, bo dużo mówię, myślę i analizuję, ale wszystko zawsze robiłam dla jego dobra, aby go odpowiednio zmotywować.
Wiem, że są osoby, którym po części jest wszystko jedno, albo nie angażują się w koszykówkę. Wręcz czekają na moment, kiedy ich partner skończy grać, nie chcą już nigdzie jeździć lub dojeżdżać i żyć w ten sposób. Ja tego nie robię. Oczywiście, chciałabym na przykład mieć już swoje miejsce, ale na razie nie chcę myśleć o tym – a tym bardziej przykładać ręki – żeby już skończył grać.
Nie chcesz o tym myśleć. A powiedz mi, jakie cechy powinna mieć dziewczyna, narzeczona, żona koszykarza, żeby ten związek dobrze funkcjonował i obie strony były szczęśliwe?
Pamela: Przede wszystkim trzeba się dobrze rozumieć, być wyrozumiałym, zdolnym do poświęceń i akceptacji. Wsparcie też jest istotne, ale trzeba jeszcze po prostu lubić ze sobą być, przyjaźnić się, rozmawiać i nie być „zazdrosnym” o koszykówkę. Jesteśmy razem dwanaście lat i oboje jesteśmy cali (śmiech). Ale dużo razem przeszliśmy.
Słuchając twojej opowieści, przychodzi mi do głowy nie tylko opis twojej sytuacji, ale też tego jak człowiek rezygnuje z siebie, żeby druga osoba mogła w pełni się realizować. Myślę, że idealnie pasuje tu fragment Hymnu o miłości św. Pawła: „Miłość jest cierpliwa, łaskawa, nie zazdrości, nie szuka poklasku, nie unosi się gniewem. Wszystko znosi, we wszystkim pokłada nadzieję.” – szczególnie tutaj „Wszystko znosi” – to doskonale podsumowuje wasze położenie.
Pamela: Wiem, że są zawody, w których ludzie spędzają poza domem dwa tygodnie, miesiąc lub więcej, a ich bliscy widują ich tylko na chwilę. To też jest trudne, prawda? Każdy ma swoje wyzwania, swoje trudności i ja nigdy nie powiem, że mam ciężej. Zawsze jest coś za coś.
Słuchając Ciebie, mam wrażenie, że za sukcesem koszykarza nie stoją wyłącznie jego umiejętności czy wiedza, ale także druga osoba – partnerka, która jest częścią tego związku. Ktoś, kto potrafi oddać część siebie, czasem nawet zrezygnować z własnych rzeczy, by ta kariera mogła rozwijać się w odpowiednim kierunku.
Pamela: Tak, myślę, że jest w tym sporo prawdy. Może to zabrzmi nieskromnie, ale nie bez powodu mówi się, że wsparcie partnerki ma ogromne znaczenie.
Nie chodzi o przypisywanie sobie sukcesów, ale jesteś w pewnym sensie współodpowiedzialna za to, co osiąga.
Pamela: Zauważyłam, że mężczyzna funkcjonuje zupełnie inaczej, kiedy wie, że jego rodzina jest bezpieczna, że wszystko jest pod kontrolą, że ma wsparcie. Bycie w czymś razem, mimo wszystko – z pewnością daje ogromną siłę. To zupełnie inne odczucie, gdy ma się obok osobę, która rozumie poświęcenie i oddanie dla sportu. Ja staram się po prostu możliwie jak najlepiej stworzyć mu do tego najlepsze warunki.
Trochę żartując, a trochę na serio: Czyli za każdym sukcesem mężczyzny stoi kobieta?
Pamela: Śmieję się, że on by beze mnie zginął – i coś w tym jest. Każdy, kto zna nas bliżej, dobrze wie, o czym mówię. Przemek bywa tak zakręcony, że czasami naprawdę mam wrażenie, że gdyby mnie nie było, to by sam sobie nie poradził (śmiech).
Doskonale Cię rozumiem – ja też nie wiem, co bym zrobił bez mojej żony! Myślę, że to świetne podsumowanie naszej rozmowy. Bardzo Wam dziękuję za niesamowitą opowieść, za waszą koszykarską bajkę gdzie miłość ma kolor pomarańczowy!