
fot. Wojciech Cebula / WKS Śląsk Wrocław
Szczerze? Już dawno nie widzieliśmy tak wściekłego Wojciecha Kamińskiego. Co prawda jego zespół nie prezentował się źle, natomiast musiał gonić rywali niemal od pierwszych sekund. Brakowało skutecznej defensywy, szybkiego powrotu do obrony, ale i skuteczności z dystansu. Na początku “Legioniści” pudłowali i pudłowali – 0/6 w pierwszej kwarcie!
Wystarczyła jednak krótka przerwa, by wicemistrzowie Polski w końcu trafili zza łuku. Konkretnie zrobił to Grzegorz Kamiński, który świetnie wszedł w drugą kwartę, dokładając chwilę później jeszcze jedno trafienie. Mimo tego Śląsk i Legię wciąż dzieliło przynajmniej kilka oczek. Nam zapadł w pamięci m.in. Artsiom Parakhouski. Ten w pierwszej połowie zaliczył raptem jedno trafienie, ale zrobił to tak efektownie, że już w kolejnej akcji warszawianie zaczęli go systematycznie podwajać, a tym samym ograniczać jego ofensywne popisy. Po 20 minutach – 42:38.
Obie ekipy zamieniły się stronami, ale lepiej w tym wszystkim odnaleźli się wicemistrzowie Polski. Trochę “pomógł” im Donovan Mitchell, który dwukrotnie stracił piłkę. Zyskał na tym z kolei Aric Holman, zdobywając w ramach tych samych akcji pięć punktów dla Legii. Dzięki temu warszawianie w końcu objęli upragnione prowadzenie. A sam wynik zmieniał się w trakcie trzeciej kwarty bardzo często – raz na korzyść mistrzów, a raz wicemistrzów Polski.
Początek czwartej kwarty należał do Travisa Lesliego. Zawodnik Legii potrzebował raptem kilku minut na zdobycie aż 8 punktów. Tyle że niedługo później na konto Arica Holmana powędrował faul niesportowy, a Aleksander Dziewa doprowadził do remisu – 72:72. Zresztą, później Amerykanin ponownie przewinił w sposób niesportowy, przez co musiał przedwcześnie opuścić parkiet. Dla Legii – duża strata, widząc jego dotychczasowy występ. Gdy wydawało się, że goście mogą jeszcze powalczyć o zwycięstwo, faul w ataku popełnił Dariusz Wyka. Jak już wiemy – to okazało się gwoździem do trumny. Śląsk świętuje pierwsze zwycięstwo w serii – 83:77!