
– Blogerka Magdalena Kostyszyn, znana jako “Chu*owa Pani Domu” skontaktowała się ze mną, by poznać szerszą perspektywę. Jak się później okazało, moja historia była jedną z licznych, jakie pojawiły się później w książce “Też tak mam” – opowiedziała mi Kinga Słupińska, dając pretekst, by rozwinąć ten wątek.
Samotna czuję się w sierpniu, bo to wtedy nasze życie wywraca się do góry nogami za sprawą pracy mojego męża. To w sierpniu meldujemy się w nowym mieście, rozpoczyna się okres przygotowawczy, rusza cała sportowa maszyna. W mojej ocenie każda żona, dziewczyna, partnerka koszykarza, która decyduje się za nim jeździć, wcale nie ma lżej niż sam zawodnik.
On już na pierwszym treningu i na dzień dobry poznaje kilkanaście osób, z którymi będzie przez najbliższe miesiące współpracował. Owszem, nikt nie musi się z nikim przyjaźnić, natomiast nieocenione jest, by w nowym miejscu mieć się do kogo odezwać. Kogoś, z kim można wypić kawę, pożartować bądź nawet liczyć na jakieś wsparcie. Dla gracza poniekąd to organizuje się samoistnie i skupia się tylko na swoich zadaniach. To wszystko zmienia się co kilka miesięcy, zapętla i zaczyna od nowa. Przez całą karierę.
Książka, w której został przedstawiony mój punkt widzenia została napisana, wydana i trafiła do sprzedaży. Po kilku miesiącach odezwała się do mnie znajoma, której mąż również jest koszykarzem (przez jeden sezon grali w jednej drużynie) i zapytała: “W tej książce to Ty?”. Trochę mnie to zaskoczyło, ale z drugiej strony zrobiło mi się miło, że ktoś w końcu zauważył mnie, a nie tylko mojego męża (śmiech).
Nie chciałabym zostać źle zrozumiana. Absolutnie nie chodzi o atencję i o narzekanie na swój los, a o podkreślenie, jak ważną i niewidzialną robotę wykonują żony sportowców, jak wiele muszą poświęcić i jak zawodowa kariera wygląda właśnie z ich perspektywy. Każdy jest – choć z pozoru w tej samej – to trochę w innej sytuacji, bo choćby inaczej wszystko wygląda, kiedy jest się po prostu samemu.
Wydaje się, że żyjąc w ten sposób poniekąd przestaje się być sobą. Jest się “tylko” żoną koszykarza. Często trudno jest znaleźć pracę, bo mało kto chce zatrudnić osobę, która najpewniej za kilka miesięcy złoży wypowiedzenie. Podobnie jest ze znajomościami, które już uda się nawiązać. Mój starszy syn chodzi czwarty rok do przedszkola i jest to dla niego czwarte przedszkole w czwartym mieście. To kolejna rzecz, z którą w pewnym sensie trzeba się mierzyć, a wraz z wiekiem jest tylko trudniej. W końcu przyjdzie czas, kiedy trzeba będzie stworzyć im prawdziwy dom i to nie tylko na chwilę.
Od początku z Dawidem ustaliliśmy, że priorytetem jest koszykówka. Uważam, że jest to sprawiedliwe. W końcu najpierw zakochał się w koszykówce, a dopiero potem we mnie. To był mój świadomy wybór i byłabym egoistką, gdybym miała z tym problem. Poznaliśmy się, gdy grał w Inowrocławiu w drugiej lidze. Później występował w Pruszkowie, przez dwa lata w Tychach i kolejne dwa w Gliwicach i Słupsku, a następnie we Włocławku, Dąbrowie Górniczej i obecnie w Stargardzie. Nawet jeżeli w jednym klubie byliśmy przez dwa sezony, to między nimi i tak mieliśmy przeprowadzki. Jeszcze do niedawna w każde lato, kiedy jest przerwa, zawsze ze wszystkimi gratami jeździliśmy do rodziców, a w sierpniu wracaliśmy – zazwyczaj – na inne mieszkanie.
Co trzeba zaakceptować? Z pewnością to, że większość obowiązków domowo-rodzicielskich jest na głowie kobiety. Koszykarz nie może wziąć opieki na dziecko czy zwolnić się z treningu, bo w przedszkolu jest zebranie. Nie zliczę, ile różnych wydarzeń nas ominęło. Bywały treningi w Wigilię, Sylwestra, Nowy Rok, Wszystkich Świętych – “zwyczajny” kalendarz w koszykówce nie obowiązuje. Wzięcie urlopu nie wchodzi w grę, ale to już jest w tym wszystkim najmniej istotne.
Jakiś czas temu pod postem Spójni pojawił się komentarz utrzymany w narracji: 6 dni wolnego między meczami, a im się grać nie chce i nie mają siły. To pokazuje, jak niewiele wie się, jak to wszystko wygląda. Dwa dni wolne to przeważnie maksimum. Często wypominane są także zaróbki, natomiast mało osób ma świadomość, że tych “kokosów” nie ma poza sezonem. Kiedy kończy się granie, to i kończą się wypłaty.
Po wielu latach na walizkach i tak mogę przyznać, że warto było zaryzykować. Moją samotność osładza to, że mój mąż jest nie tylko moim partnerem, ojcem moich dzieci, ale i najlepszym przyjacielem, z którym jesteśmy w tym – i dosłownie gramy – razem. Mówię w liczbie mnogiej, bo uważam, że to również moja zasługa.
Kinga Słupińska