– Znam wielu zawodników z talentem, którzy nic w koszykówce nie osiągnęli, bo byli zwykłymi leniami lub myśleli, że już są “graczami” i nie chciało im się pracować – mówi Wojciech Kamiński, trener BM Slam Stali Ostrów Wlkp. i asystent w reprezentacji Polski.

MID SEASON Sale – najlepszy moment na koszykarskie zakupy! >>
Piotr Alabrudziński? Jak to się stało, że zawodnik Wojciech Kamiński postanowił zostać trenerem?
Wojciech Kamiński: Po ukończeniu studiów na AWF Gdańsk wróciłem do rodzinnej Stalowej Woli, gdzie miałem dogadaną trzyletnią umowę w Stali, która grała wówczas w ekstraklasie. Nie było tam wielkiego składu, raczej taka wersja oszczędnościowa. Na początku sezonu w klubie byli inni trenerzy, a później zdecydowano się na zatrudnienie trenera Służałka. Kiedy on przyszedł, nasze drogi się rozeszły.
Stwierdziłem, że kończę z graniem i poszedłem jeszcze na studia podyplomowe do Warszawy. Zacząłem te studia i jednocześnie szukałem pracy. Gdy ta informacja się rozeszła, Jakub Kacprzak, przyjaciel mojego szwagra ze szkoły, dał znać Jerzemu Kwasiborskiemu i tak się zaczęła moja przygoda jako trenera.
Spotkałem się z trenerem Kwasiborskim, który nie tyle mnie zatrudnił – bo dyrektorem w MOSie Pruszków był pan Wierzbowski – ale był pierwszym człowiekiem z klubu, który się ze mną spotkał i zaproponował pracę z grupami młodzieżowymi.
Od trenowania młodzieży do funkcji pierwszego trenera w ekstraklasie wiodła już taka prosta droga?
Na początku pracowałem z młodzieżą, czy raczej głównie z dziećmi. Oprócz tego pomagałem śp. trenerowi Podgórskiemu przy drugiej drużynie Mazowszanki Pruszków.
W kolejnym sezonie była taka sytuacja, że trenerem w Pruszkowie został Mike McCollow, Amerykanin, a jego asystentem był trener Bałwaczow. Mówiłem trochę i po angielsku, i po rosyjsku, więc zaproponowałem, że będę chodził na treningi, oglądał, uczył się, a przy okazji, gdyby potrzebowali, pomagał w rozmowie między nimi – trener Bałwaczow mówił co prawda po angielsku, ale nie zawsze mogli się dogadać.
Byłem taką osobą po części do wszystkiego. Tam pracowałem pół roku, dopóki był trener McCollow. Po jego wyjeździe odsunąłem się troszkę od ekstraklasy. Cały czas oczywiście pracowałem z dziećmi i młodzieżą. Do ekstraklasy wróciłem rok później, gdy trenerem w Pruszkowie został Andrzej Nowak.
Duża w tym zasługa Dominika Tomczyka, który wracał do treningu po kontuzji. Nie miał się za bardzo z kim przygotowywać, więc przychodził do mnie. Ćwiczyłem z nim indywidualnie. Trener Nowak zauważył to i zaproponował mi rolę stałego asystenta. Tak zostałem asystentem z licencją w PLK.
Ten sezon zakończyliśmy z brązowym medalem. Nastąpiła kolejna zmiana trenera. Został nim Jacek Gembal, ale u trenera Gembala byłem tylko do grudnia. Wtedy przeniosłem się do Polonii Warszawa, w której trenerem został Jarosław Zyskowski. A później to już: trochę byłem pierwszym trenerem, trochę drugim, znowu pierwszym, a jak zostałem po raz drugi pierwszym trenerem, to już do dziś.
Przez niemal 10 lat był Pan związany z Polonią Warszawa jako trener, ostatnio przez niespełna 6 z Rosą Radom. Jaką rolę w pracy trenera ma kontynuacja?
Jest bardzo ważna. Dzięki niej zna się dobrze organizację, wie się na kogo można liczyć i jak to wszystko działa. To daje spokój. Niektórzy mówią, że trener nie powinien pracować w jednym klubie dłużej niż 5 lat. Ja tak nie uważam. Co roku zmieniają się budżety, zawodnicy, polityka klubu, wyznaczane są nowe cele, a i tak głównym celem każdego trenera jest to, żeby z ludzi, których ma pod swoimi skrzydłami, wykrzesać jak najwięcej, żeby grali jak najlepiej.
Generalnie, moim marzeniem było, żeby pracować w jednym klubie jak najdłużej, zbudować wielką markę. Niestety w Polonii stanęły na przeszkodzie pieniądze, później zresztą nie dostała ona licencji na grę w ekstraklasie.
W Radomiu przeżyłem piękne chwile z Rosą. Miałem podpisany kontrakt na kolejne trzy sezony. Niestety, problemy klubu nie pozwoliły na dalszą współpracę, pomimo, że byłem w stanie zejść z moich zarobków, żeby zostać w Radomiu. Teraz jestem w Ostrowie, gdzie oczekiwania i ambicje są ogromne, ale jest tu grupa wspaniałych ludzi, którzy mi pomagają na każdym kroku i razem możemy bardzo dużo osiągnąć.
To jeśli chodzi o kontynuację na funkcji trenera. A jeśli chodzi o cały kręgosłup drużyny? Chociażby o zeszłorocznym Stelmecie mówiono, że zabrakło “przewietrzenia” składu.
Oni dobrze wyglądali do pewnego momentu. Trener Gronek zrobił swoje, został na kolejny rok. To nie moja sprawa, co tam się stało, natomiast polityka, którą prowadzi Stelmet jest mądrą polityką. Ściągają z rynku najlepszych Polaków, którzy znają się ze sobą i grają razem coraz lepiej. Było też trochę świeżej krwi.
Myślę, że problem tam nie tkwił w Polakach. Sam pomysł z podpisywaniem na kolejne lata i ze stabilnością jest pomysłem bardzo dobrym. Niebezpieczeństwem jest tutaj jedna rzecz, o której też mówiłem w zeszłym roku w Radomiu. Czasami zawodnik i trener nie mogą się od siebie już niczego nowego nauczyć, albo trener nie może nauczyć niczego zawodnika. Jak się za długo pracuje razem, to tak czasami bywa.
Z drugiej strony, może trener jest też uprzedzony do pewnych zachowań zawodnika i czasami taka długa współpraca między trenerem i zawodnikami nie jest możliwa, choć przy odpowiednich cechach osobowościowych obu stron byłaby to sytuacja idealna.
To są buty LeBrona Jamesa – możesz w nich zagrać! >>
Wróćmy jednak do Polonii Warszawa. Tam wprowadzał Pan do poważnej koszykówki zarówno Łukasza Koszarka, jak i Kamila Łączyńskiego. Ma Pan satysfakcję, z tego, jak ich kariera potoczyła się od tamtego czasu? Widzi Pan w tym część swojego wysiłku?
Myślę, że jeżeli chodzi o ich rozwój, to główna praca została wykonana wcześniej. Trzeba było znaleźć tych chłopaków – u Kamila to było łatwiejsze – znaleźć talent, wyszlifować go, a moja rola polegała na tym, że po prostu dałem im szansę. Z tym nigdy nie miałem problemu. Jak widziałem, że ktoś ma potencjał i możliwości, to wcześniej czy później tę szansę taki człowiek dostawał. Nie przeceniałbym swojej roli.
Jeżeli chodzi o Łukasza, to pierwszy jego sezon był ciężki, ale w drugim, gdzie razem z nim i Krzyśkiem Roszykiem przepracowaliśmy wakacje, bo wspólnie byliśmy na zgrupowaniu reprezentacji i mieliśmy indywidualne treningi, jego rozwój poszedł bardzo mocno do przodu. Tamten sezon był przełomowy.
Kamil miał świetny pierwszy sezon jako 17-latek, natomiast był jeszcze wtedy wątłym człowiekiem, potrzebował więcej fizyczności. Później nastąpiły kontuzje i powroty po nich. Kamil dostał szansę, gry miał 17 lat – to jest pierwsza rzecz. Natomiast drugą jest to, że po sezonie w 1 lidze jako trener Rosy sięgnąłem po niego po raz kolejny.
Wydaje mi się też, że największy postęp Kamil zrobił w Anwilu Włocławek, u trenera Milicica, i tego nikt nie powinien negować. Dorósł, stał się pierwszą jedynką, zaczął grać tak jak wszyscy i chyba on sam by sobie tego życzył. We Włocławku miał miejsce jego zdecydowanie największy postęp.
Wymieniając takie dwie postaci muszę zapytać o wychowanie dobrego rozgrywającego w Polsce. Dostrzega Pan taki problem?
Czy ja wiem? Można powiedzieć, że na każdej pozycji jest problem, żeby kogoś wychować. Na dziś jest Łukasz Koszarek, który kończy karierę reprezentacyjną, ale w klubie pełni jeszcze ważną rolę. Jest Krzysztof Szubarga, który przeżywa drugą młodość, jest Kamil Łączyński, który był MVP finałów i mistrzostwo Anwilu było jego dużą zasługą. Uważam zresztą, że cały zeszły sezon w klubie i gra Kamila w reprezentacji były bardzo udane.
Kolejni młodzi zawodnicy nadchodzą. Warto pamiętać, że to nie jest tak, że tych graczy będzie 1500. Oczywiście, będzie ich iluś, ale na ten najwyższy poziom dojdą tylko nieliczni. Po Kamilu jest jeszcze Daniel Szymkiewicz, jest w kolejnym roczniku Marcel Ponitka, Łukasz Kolenda, Jakub Kobel.
Nie mówiłbym, że nie ma rozgrywających – są, ale tym ludziom trzeba dać szansę pograć. Na tej pozycji młodym zawodnikom ciężko jest rywalizować z już ukształtowanymi, silnymi graczami zza Oceanu. Na to potrzeba czasu.
To nie jest tak, że rozgrywający w wieku 22 lat będzie już na takim poziomie motorycznym – rzadko się to zdarza jeśli chodzi o naszą nację – i umiejętności czytania gry, kierowania zespołem, że może wejść na parkiet jako super gracz. Na to potrzeba czasu, albo też ktoś musi być zauważony odpowiednio wcześnie i tę szansę dostać w wieku 17 lat. Musi jeszcze mieć to szczęście, żeby omijały go kontuzje i mógł grać na wysokim poziomie.
Kamil zagrał, gdy miał 17 lat. Gdyby nie kontuzje, na pewno na poziom, na którym jest teraz, wszedłby wcześniej. Łukasz Kolenda podobnie dostał szansę w młodym wieku i widać, że się rozwija prawidłowo.
Myślę, że to nie jest tak, że nie ma rozgrywających. Oni są, tylko trzeba im dawać szansę. Z drugiej strony trzeba też powiedzieć, że to nie jest tak, że komuś się “coś” należy tylko za to, że ma talent. Na szansę trzeba sobie zapracować. Znam wielu zawodników z talentem, którzy nic w koszykówce nie osiągnęli, bo byli zwykłymi leniami lub myśleli, że już są “graczami” i nie chciało im się pracować.

Szansa i cierpliwość – tak by to można podsumować. Wspomniał Pan przed chwilą też o graczach zza Oceanu i można powiedzieć, że miał Pan nosa do znajdowania dobrych i relatywnie tanich graczy zagranicznych, którzy robili różnicę.
W lidze często kluby mają z tym problem. Ma Pan jakieś swoje metody dobierania zawodników?
To nie jest tak, że się ze wszystkim trafi. Czasami dokonuje się pewnego wyboru, ale trzeba zrezygnować, bo coś nie zadziała. Oglądając mecze w Internecie, pytając skautów, czy innych trenerów zawsze jest taka możliwość, że ktoś czegoś nie dopowie, czegoś się człowiek nie dowie i później przyjedzie zawodnik, który nie spełnia naszych oczekiwań.
Ja wybierając, staram się sprawdzić jak najszerzej, oglądam jak najwięcej meczów, aczkolwiek też uważam, że nie wszystkie transfery, które poczyniłem, zawodnicy, których wybrałem, były najlepiej trafione. Zawsze po sezonie myślę, że mogliśmy podpisać lepszego gracza, wziąć na test innego zawodnika, którego rozpatrywaliśmy. To oczywiście takie gdybanie, ale siedzi w głowie myśl, że można było postąpić inaczej, wybrać innego gracza i byłby lepszy wynik.
Tak jak pan powiedział, główną rzeczą, która przez te ostatnie lata naznaczała takie wybory, nawet będąc w Rosie w najlepszych czasach, to były zawsze pieniądze. Jeśli ma się na tyle dużo pieniędzy, że można sobie wybierać sprawdzonych obcokrajowców, to jest super sprawa. Wtedy trzeba im więcej zapłacić, ale mamy sprawdzonego zawodnika, po którym wiemy, czego się spodziewać.
Wiadomo, że jak się weźmie kogoś nowego, nieznanego w Polsce, to ci zawodnicy są tańsi, ale jest duże ryzyko. Żeby zminimalizować to ryzyko trzeba pytać, dzwonić, dowiadywać się, oglądać mecze i myślę, że tak robi większość trenerów. To nie jest tak, że tylko ja dzwonię. Np. trener Winnicki, Turkiewicz czy Gronek też trafiają z transferami. Trener Budzinauskas bierze swoich i widać, że dobrze na tym wychodzą jego zespoły.
Każdy z trenerów ma jakieś swoje kontakty, wyrobione znajomości agencyjne, czy nawet zwyczajne zaufanie. To tak jak w życiu, jeżeli ktoś nas raz oszuka to do kolejnego interesu z nim podchodzimy z dużym dystansem, albo jak nie musimy, to go nie robimy.
Powoli zbliża się Pan do trenerskiej pełnoletniości. Tyle lat doświadczenia, stawiania sobie ambitnych wyzwań. Czy jest jakaś różnica pomiędzy trenerem Kamińskim z Polonii Warszawa, a tym ze Stali Ostrów?
Dużo, bardzo dużo jest tych różnic. Człowiek jest starszy, więc inaczej podchodzi do niektórych rzeczy. Jedna rzecz, która się nie zmieniła to nerwy na meczu i wiem, że mam z tym problem, bo nie potrafię sobie przejść obok meczu “tak o”, siedzieć i się nie denerwować. Pamiętam to od czasów Polonii, czy nawet pracy z grupami młodzieżowymi w Pruszkowie. To zostało.
Reszta się zmienia: jeżeli chodzi o warsztat, wiedzę, doświadczenie. Wiadomo, że z wiekiem człowiek poznaje i dowiaduje się coraz więcej o koszykówce i ludziach, a jako trener nie może się być tylko fachowcem od techniki. Musi się też znać na innych rzeczach, np. na psychologii, chociaż myślę, że akurat to nie jest moja najmocniejsza strona. Czasami jak nakrzyczę, to później sam się zastanawiam, co ja robię. Ale nie zawsze to się zdarza (uśmiech).
Na pewno mam też wiele rzeczy do poprawy i nauki, mimo że tak jak pan zauważył, to już będzie mój 17, czy 18 sezon jako pierwszy trener w ekstraklasie.
A gdybym zapytał o jedną rzecz, która się najbardziej zmieniła?
Muszę się zastanowić… Nie wiem, czy bym wskazał jedną, która się zmieniła najbardziej. Mam za to kolejną, która się nie zmieniła – nie lubię przegrywać, bardzo nie lubię przegrywać i to wiem od początku. Te sezony, gdzie się dużo przegrywało, bo były i takie sezony, były najcięższe w mojej karierze.
Co się najbardziej zmieniło? Myślę, że nie jestem już tak przesądny. Na początku byłem bardzo przesądnym trenerem. Teraz trochę z tego zostało, ale myślę, że już nie tak dużo. Myślę, że tego nie da się całkowicie usunąć z głowy, natomiast wiem, że to nie ma żadnego znaczenia. Z przesądami spotykałem się i w Pruszkowie, i w Polonii, a “mistrzem” był śp. trener Kowalczyk, u którego byłem asystentem w reprezentacji Polski.
To musi wywołać kolejne pytanie. Jakie przesądy towarzyszyły Panu w trenerskiej karierze?
Miałem różne: z miejscami, gdzie parkowałem samochód przed wyjazdem, miejsce zajmowane w autobusie, ale to chyba takie typowe dla wszystkich.
Pamiętam, jak kiedyś Piotr Pawlak miał szczęśliwą koszulę i zawsze gdy ją zakładał na mecz u nas, to wygrywaliśmy. Później nie można jej było wyprać, taki miał przesąd. Ta koszula była noszona tylko na halę, przed meczem Piotrek ją zakładał, po meczu zdejmował. Przezabawne było, gdy po dłuższej serii zwycięstw zakończonej porażką jego żona, Agnieszka, mówiła: “dobrze, że przegraliście już jakiś mecz, bo wreszcie będę mogła tę koszulę wyprać”.
Ja nie mam takich rzeczy, których nie dawałem do prania po wygranej, ale zawsze był jakiś szczęśliwy garnitur. Przypominałem sobie, że np. we Włocławku miałem taki garnitur i wygraliśmy, więc za rok jadąc do Włocławka zabierałem ten sam garnitur. Coś w tym stylu.
Wcześniej był też cały rytuał w dniu meczu, czy dzień przed meczem. Kiedyś to szło sztampowo. Skoro wygraliśmy na wyjeździe i było zrobione to, to i to, to na kolejnym wyjeździe robimy to samo. Wydaje mi się, że nie jestem w tym osamotniony, wielu trenerów tak postępuje, aczkolwiek u mnie się to chyba najbardziej zmieniło na przestrzeni lat, bo kiedyś byłem bardziej przesądny.
To są buty LeBrona Jamesa – możesz w nich zagrać! >>
Wróćmy jednak do warsztatu trenerskiego. Rosa była znana z dobrej obrony, rzutów z dystansu. Stal z kolei ma większy potencjał ofensywny. Jaką grę Pan preferuje? Co można określić stylem coacha Kamińskiego?
Zdecydowanie wolę obronę. Zawsze dużą wagę przywiązywaliśmy do defensywy, tylko czasami jest tak, że nawet wybierając zawodników, nie wybierze się takich, którzy w 100% są w stanie zrealizować założenia obronne. Uważam, że w Ostrowie mamy zespół zbudowany najlepiej jak mogliśmy za budżet, który mieliśmy – na początku były mniejsze pieniądze, później prezes Matuszewski dołożył i dobieraliśmy zawodników. Natomiast to też nie jest tak, że ten zespół jest w stanie zagrać do końca w obronie tak, jakbym sobie życzył.
Np. w tym sezonie, gdzie z Rosą zdobywaliśmy wicemistrzostwo kraju, graliśmy trochę inaczej w obronie, bo mieliśmy innych ludzi. Czasami to ludzie decydują o tym, co możemy, a czego nie możemy. Wiadomo, że za jakość zawodnika w ataku i obronie trzeba zapłacić. Nie jest tak, że na treningu jesteśmy skupieni tylko na obronie, ale zajmuje ona stosunkowo dużo czasu. Z dobrej obrony chcemy grać szybki atak, a jeżeli się nie da, przechodzimy do ataku pozycyjnego.
W ataku pozycyjnym jest z kolei już dużo łatwiej, bo wiemy też, kto z zawodników, co potrafi zrobić. Trzeba tylko dla każdego ustawić jakąś gierkę, żeby jak najlepiej wykorzystać jego potencjał. To jest bardzo podobnie jak z obroną. Jak się nie ma zawodnika rzucającego, to się nie będzie dla niego szukało rzutów dystansowych i jak się nie ma zawodnika grającego w obronie dobrze hard show, to się nie będzie grało hard show. Wszystko zależy od umiejętności, więc nie jest tak, że co roku gramy taką samą obronę. To zależy od tego, kogo mamy.
Gra w obronie wymaga od zawodnika chyba jeszcze lepszego przygotowania fizycznego niż atak. Podobnie jak w Radomiu, będzie Pan współpracował z Arturem Packiem…
Kiedyś te rzeczy musieliśmy robić sami. Kiedy byłem w Rosie z Markiem Łukomskim, czy Piotrkiem Kardasiem, oni mieli część swoich rzeczy, które ćwiczyli, a ja im mówiłem, np. zróbcie dzisiaj to, czy tamto. Mając Artura nie muszę się tym przejmować. Ufam mu w 100%. To jest tak, że kiedy rozmawiamy, mówi mi, że potrzebuje tyle i tyle czasu wtedy i wtedy, i ok. Ja nawet się nie dopytuję. Ewentualnie zapytam tylko, żeby reszta treningu do tego pasowała, natomiast mam pełne zaufanie i wydaje mi się, że tak powinna ta praca wyglądać.
Mimo tego, że coś w życiu zrobiłem i przygotowywałem zespoły pod względem motorycznym, to jednak mając specjalistę od tego, trzeba mu tylko zaufać i pozwolić robić swoje.
A jeśli chodzi o skauting rywala?
Pod koniec listopada 2017 r. dołączył do nas w Radomiu Andrzej Urban i tak mi się spodobała jego praca, że poprosiłem w Ostrowie, żeby pozwolono mu przyjść, bo uważam, że wykonuje kawał dobrej pracy. On jest odpowiedzialny za przygotowanie i pocięcie tych wszystkich meczów, obrony, ataku. Oczywiście, ja jako pierwszy trener też muszę oglądać mecze i oglądam ich wiele, żeby poznać szerszy obraz. Mam pełne zaufanie do tego co Andrzej robi, ale ja lubię dołożyć swoje spostrzeżenia i uwagi.
Domyślam się, że oglądanie koszykówki nie sprowadza się tylko do kolejnych przeciwników. Ma Pan jakieś zespoły, czy trenerów, których ogląda z większym zainteresowaniem?
Nie mam, ale wychodzę z założenia, że trzeba oglądać tyle, ile się da. Nie może to też być taki chory nawyk, bo tak jak nie samym chlebem żyje człowiek, tak nie można też w kółko oglądać meczów.
W moim przypadku najczęściej są to spotkania eliminacyjne reprezentacji narodowych, czy jeśli chodzi o klubowe: Champions League, EuroCup, Euroliga. Nie mam kogoś ulubionego, ale patrzę, co mi wpadnie w ręce. Czasami wracam do meczu, który sobie przypomnę z zeszłego sezonu, żeby zobaczyć jak ktoś grał, jak coś robił, czasami wracam do swoich meczów, żeby obejrzeć je jeszcze raz, przeanalizować. Więc tej koszykówki jest na pewno dużo. Najmniej oglądam NBA. Tam jest inny świat, który ma najmniej przełożenia do europejskiej koszykówki.
Jeśli już chodzi o samo oglądanie: pod ręką musi być jakiś notatnik i długopis lub ołówek?
Tak, choć w telewizji ciężko w ten sposób oglądać. Wiadomo, że jeśli mecz jest transmitowany na żywo, to nie ma możliwości, żeby go przerwać. Oglądam go wtedy trochę jak kibic, ale widzę co innego. Tyle już przez te lata widziałem koszykówki, że widzę rzeczy, które przeciętnemu oglądającemu mogą umknąć. Wolę jednak oglądać mecze przed komputerem. Wtedy nie tylko mogę coś od razu zapisać, ale zatrzymać akcję, cofnąć, albo nawet wyciąć ją i wrzucić do odpowiedniego programu, żeby już nie uciekła z pamięci.
Ile czasu mniej więcej zajmuje takie oglądanie z analizą?
Różnie bywa. Kiedyś dłużej, teraz krócej, ale to też nie jest tak, że muszę siedzieć i oglądać mecz od deski do deski. Czasem pooglądam sobie jedną, czy 2 kwarty, zrobię przerwę, idę coś zjeść, porobić coś innego i wracam do meczu. Nie chcę skłamać, jeśli chodzi o poświęcany na to czas. Na pewno najdłużej mi idzie oglądanie meczów reprezentacyjnych, bo trener Mike Taylor ma specjalne arkusze analiz pomeczowych.
Ja jestem odpowiedzialny za arkusz defensywny. Wypełnienie go zajmuje ok. 3 godzin, a do tego zawsze musi być gotowy na rano. Jeżeli mecz, nie daj Boże, gramy o 21, jesteśmy w hotelu 23:30, zjemy kolację, jest już późno, a i tak praca musi być zrobiona na rano.
Przeważnie robię tak, że jedną połowę meczu oglądam przed snem, a drugą przed śniadaniem. Jak oglądam dla siebie, to mogę sobie zrobić przerwę, coś mi się podoba, coś nie, a jak ma się to zrobić dla kogoś – tak jak dla trenera Taylora, -to musi być na czas i tutaj nie może być żadnego poślizgu. A żeby nie było – omawia się to przez 30 sekund (uśmiech).
W kadrze wszyscy mamy swoje zadania: Arek Miłoszewski jest odpowiedzialny za atak, trener Szablowski za pocięcie zagrań defensywnych i ofensywnych. Każdy ma zakres swoich obowiązków, a to naprawdę kosztuje dużo czasu i dużo pracy.
Co można znaleźć w tym arkuszu?
Na takim arkuszu defensywnym mamy rubryki na powrót do obrony, atak tablicy wśród zawodników wysokich, czyli czy 4 i 5 atakowały tablicę, czy nie. Później nacisk na piłce.
Następna rubryka to jest ukierunkowanie, czyli trzeba znać taktykę, żeby wiedzieć, że w tej zagrywce mieliśmy kierunkować tak i tak: kto zrobił to dobrze ma plusika, kto niedobrze to ma minusika. Kolejne są tzw. deflections, czyli wybicia, dotknięcia piłki, gdzie przez pozycję, albo ruch ręką zawodnik powoduje, że drużyna ataku traci rytm, bo piłka nie jest podana do partnera.
Potem są najprostsze, bo jest rubryka z faulami ofensywnymi. Później jest rubryka z obroną p’n’r, gdzie każdy p’n’r albo się dobrze obroni, albo źle – każdy jest analizowany, a wynik zapisujemy w arkuszu. Kolejnym elementem jest obrona zasłon bez piłki i zastawienie, a na końcu są zbiórki.
Trzeba pamiętać o tym, że w każdej akcji jest zastawienie, na pewno jest zasłona od piłki, albo p’n’r, drużyna wraca do obrony, ktoś musi zaatakować tablicę, więc oglądając mecz musisz po 3 razy zatrzymać akcję, żeby zobaczyć, co było dobrze.
Jest jeszcze shrink, czyli ustawienie, zagęszczenie ustawienia odpowiednie po stronie pomocy – zawodnik musi być gotowy, odpowiednio przesunięty w obronie. Oglądając spotkanie muszę ocenić, czy zawodnik był dobrze ustawiony, dobrze wysunięty, czy dobrze kierunkował piłkę, czy źle, czy dobrze obroniliśmy zasłony na piłce, zasłonę bez piłki, czy był atak tablicy, czy był dobry powrót do obrony i takie rzeczy statystyczne.
Na początku te analizy zajmowały dużo więcej czasu, ale po pięciu latach i zdobytej wprawie, uwijam się szybciej (uśmiech).
Wspomniał Pan o tym, że dostrzega rzeczy, które trudno zauważyć przeciętnemu kibicowi. A gdyby miał Pan udzielić temu kibicowi jakiejś porady?
Ciężko jest odpowiedzieć na to pytanie… Może powiem na podstawie tego, co często mi się zdarza, gdy oglądam piłkę nożną. Patrzę się tam, gdzie jest piłka, a dużo ciekawych rzeczy dzieje się gdzieś dalej i myślę, że tak też kibice powinni oglądać. Oczywiście w telewizji czasem tego nie widać, bo jeśli mamy zrobione zbliżenie, to trudno spojrzeć szerzej.
Sam nie bardzo przepadam za meczami telewizyjnymi do analizy, bo na tych meczach czasami mało widać, a właśnie dużo ciekawych rzeczy dzieje się poza piłką. Jak zawodnik jest wyprowadzany na pozycję, jakie są zasłony – tam jest wykonywana potężna praca, a to, że ktoś trafi, to jest tylko finalny produkt tego, co się wydarzyło.
Oczywiście, jeśli ktoś zagra 1 na 1 to jest całkiem inna sytuacja, bo trzeba docenić umiejętności indywidualne zawodników. To samo tyczy się obrony. Nie jest tak, że jak ktoś pięknie zablokuje, to wtedy jest super obrona. To jeden z elementów, ale czasem tacy zawodnicy “uziemieni”, którzy nie skaczą, tylko poprzez swoją pozycję, poprzez inteligencję boiskową, umiejętność odpowiedniego zachowania się, przesunięcia, udzielenia pomocy – sprawiają dużo więcej kłopotu zawodnikom ataku niż ci skaczący, czy wysocy.
Nie ma jakiejś jednej mojej rady, natomiast na pewno jeżeli ktoś chce wiedzieć, w jaki sposób ja oglądam sport – niezależnie czy to jest piłka nożna, czy siatkówka – polecam patrzeć niekoniecznie na piłkę, ale na to, co robią inni zawodnicy, wyprowadzając swoich kolegów na czyste pozycje, czy do strzału, czy do ataku. Patrzeć całościowo, a nie tylko na to, kto zdobył punkty. W dzisiejszych czasach bardzo nie doceniamy zawodników od “czarnej roboty”, Dla mnie są oni tak samo ważni jak zawodnicy punktujący czy zdobywający bramki.
Piotr Alabrudziński, @PulsBasketu
MID SEASON Sale – najlepszy moment na koszykarskie zakupy! >>