fot. Krzysztof Cichomski / King Szczecin
Rozczarowań tego sezonu nie ma zbyt wiele. Tego lata kluby w większości od razu trafiły z zawodnikami, w razie korekt w składach one także ciągnęły zespół ku górze. Są jednak koszykarze, po których przed sezonem spodziewaliśmy się więcej, wokół niektórych było sporo medialnego szumu, który finalnie spalił na panewce. Niewątpliwie najwięcej pomyłek popełnił trener Marek Łukomski, który ze swoim Sokołem Łańcut ma misję niemalże awykonalną, by pozostać w Orlen Basket Lidze.
Przemysław Żołnierewicz (Arka Gdynia/King Szczecin)
Reprezentant Polski w trakcie off-season, kolokwialnie mówiąc, przeliczył się. Liczył na wyjazd za granicę, skończył z otwartym kontraktem w Arce Gdynia, gdzie przy jakiejkolwiek ofercie z innego klubu mógł opuścić zespół. Za pochopne decyzje płaci się srogo, choć Żołnierewicz na całe szczęście dla siebie znalazł bezpieczną przystań. Tam rozegrał 7 spotkań, gdzie pokazał się z dobrej strony w drużynie z dołu tabeli. Bardzo szybko pojawiło się zainteresowanie ze strony mistrzów Polski, którzy podpisali Polaka na półtora roku.
I w Szczecinie czar prysł! Trener Arkadiusz Miłoszewski początkowo miał problem ze wkomponowaniem go do zespołu, King wówczas przegrywał seryjnie mecze domowe nawet z niżej notowanymi rywalami. Żołnierewicz początkowo występował nawet w “pierwszej piątce”, dość często odważnie podejmował decyzje rzutowe, niekiedy poza akcją. Efektów pozytywnych dla zespołu brak. Teraz szczecinianie wyglądają o wiele lepiej, ze skrzydłowym w małej roli jako rezerwowy. To daje do myślenia, że ten transfer z biegiem czasu był zbędny, a sam zawodnik miał trudności z wdrożeniem się do drużyny. Rozdzielając ją na części pierwsze, to właśnie on wydaje się być jej najsłabszym punktem.
Duży zjazd Polaka… Z zawodnika najlepszej piątki sezonu zasadniczego 2022/23 i zawodnika z największym postępem przeszedł do roli gracza na kilkanaście minut z ławki. Co prawda zespół bijący się o mistrza a walczący o czołową “ósemkę” to dwa inne światy, tyle że dla takiego zawodnika – z takimi aspiracjami – gra w Kingu Szczecin powinna być trampoliną do gry poza Polską. Choć z taką formą i dyspozycją prawdopodobnie Przemysława Żołnierewicza w innym klubie niż w PLK zbyt szybko nie uświadczymy.
Filip Matczak (King Szczecin/Arka Gdynia)
Polak po zdobyciu mistrzostwa Polski do gry w tym sezonie wrócił dopiero w listopadzie, widać było brak przepracowanego lata z drużyną. To już nie był ten sam Filip Matczak, który kilka miesięcy wcześniej był ważną postacią historycznego sukcesu dla szczecińskiej koszykówki. Kontuzja w jego przypadku kompletnie go zżarła, niedługo później zabrano mu opaskę kapitana, która trafiła w ręce Andy’ego Mazurczaka. Trudny powrót do gry, później sytuacja z rolą w drużynie – niemal wszystko posypało mu się jak domek z kart.
Tutaj warto też wspomnieć o wzmocnieniach obwodu w Kingu przed decydującą fazą sezonu, po których Matczak podjął decyzję o chęci opuszczenia drużyny. Czuł, że w tym roku nie odegra żadnej roli w zespole mistrza Polski, a końcówkę sezonu chciał rozegrać jako czynny zawodnik, innego zespołu. Trafił do Arki Gdynia na zasadzie wypożyczenia, z nim w składzie gdynianie wygrali 2 z 3 meczów i zapewnili sobie utrzymanie. Sporo komentarzy pojawiało się wokół przenosin Matczaka do Gdyni, z pewnością zawodnik nie żałuje tej decyzji. Dostaje szanse i minuty, a to dla zawodowców jest najważniejsze.
Przykre jest to, że w rok z gracza dającego sporo jakości drużynie zdobywającej mistrzostwo kraju, swoich szans musi szukać w zespole z dołu tabeli. Sam zawodnik wie, że stać go na więcej, my wiemy, że stać go na więcej. Kolejny sezon oby bez kontuzji!
Adam Kemp (Sokół Łańcut)
Amerykanin był znaczącą twarzą historycznego utrzymania się w lidze wówczas jeszcze beniaminka z Łańcuta. Był jednym z lepszych podkoszowych w całej lidze, przedłużenie z nim umowy w Łańcucie traktowano jako spory sukces i sygnał do ligi, że w tym roku chcą się bić o coś więcej, niż tylko utrzymanie. Kemp, jak cały zespół, spotkał się z ligową rzeczywistością, wspólnie znajdując się w krytycznym położeniu. Sam nie jest taką wartością dodaną jak w poprzednim sezonie, choć statystycznie nie wypada o wiele gorzej niż rok temu.
Amerykański środkowy w tym roku ma spore trudności nawet z chwytem piłki, przez co traci on w zdobyczach punktowych, a przez to finalnie cały zespół. Prawdopodobnie jest też także najbardziej rozżalonym zawodnikiem tegorocznej kampanii, niemal z żadną decyzją sędziów nie był zgodny w stu procentach. Sezon temu można było określić jego grę wieloma pozytywnymi epitetami, był naprawdę postrachem, zwłaszcza w defensywie. Teraz? Żadna z drużyn nie traktuje Kempa jako prawdziwą ostoję defensywy, której trzeba się bać. On sam nie dostarcza tyle jakości co wcześniej, a Sokół nie ma dla niego rezerwowego.
Benas Griciunas (Czarni Słupsk)
Litwin przyszedł latem do Słupska po krótkiej przygodzie z lubelskim Startem. Tam pokazał się z dobrej strony, początkowo ten ruch trenera Mantasa Cesnauskisa wydawał się na solidny. Rzeczywistość okazała się inna, Griciunas poza kilkoma przebłyskami nie dźwiga roli pierwszego centra zespołu. Niekiedy w ostatnim czasie to rezerwowi Polacy (powracający po kontuzji Paweł Leończyk czy Szymon Tomczak) dają – i grają – więcej drużynie, zwłaszcza w trudnych momentach.
Sam zawodnik jest zamknięty w schematach, potrafi grać tylko przodem do kosza. Jego jednowymiarowość sprawia, że w wielu momentach jest graczem kompletnie nieprzydatnym. Dodając do tego soft zasłony, słabą postawę w obronie, ciężko znaleźć u niego jakiś bardzo dobry punkt, którym może zagrozić rywalom. Bardzo często jest niewidoczny, do momentu aż stanie na linii rzutów wolnych – wówczas przypomina o sobie i na potęgę nie trafia, poza jednorazowym wyskokiem w postaci 9/10 z linii przeciwko Sokołowi. Notuje w tym elemencie zaledwie 39 proc., najgorzej w całej Orlen Basket Lidze.
Transfery Sokoła Łańcut – poza składem (Kacper Młynarski, Janis Berzins, Delano Spencer)
Trener Marek Łukomski w tym momencie dysponuje zgoła innym składem, niż na początku sezonu. Z Łańcuta w trakcie rozgrywek odeszło łącznie… siedmiu zawodników, to istny rekord tegorocznej kampanii. Tutaj należy najbardziej zwrócić uwagę na trzech: Młynarskiego, Berzinsa i Spencera. Żaden z nich nie spełnił pokładanych w nich nadziei, z każdym bez żalu się żegnano i szukano alternatywy, które wydają się jedynie ciut lepsze.
Polski skrzydłowy wrócił na Podkarpacie po latach przerwy, swoją dyspozycją nie porywał. Kompletnie nieskuteczny, nieprzydatny, nic dziwnego, że jego przygoda z Sokołem zakończyła się przedwcześnie. Patrząc latem na drużynę, wydawać by się mogło, że miał być liderem polskiej rotacji, a stał się jednym z najbardziej “ceglących” zawodników w lidze. Z kolei Łotysz nie sprawdził się jako najważniejszy skrzydłowy zespołu. Statystycznie wypadał nawet dobrze, jednak wizualnie brakowało od niego jakości. Cały zespół zbudowany ze skrzydłowymi bez gry na piłce to był duży błąd, Berzins nie wpasował się do tego projektu.
A Spencer? Wrócił do Łańcuta, przy urazie Tylera Cheese’a miał załatać dziurę na jego pozycji i być czołowym strzelcem. Przyjechał ze sporą nadwagą i małymi ambicjami. Nawet nie dawał się z siebie minimum, eksperyment zastąpienia drugiego najlepszego strzelca PLK nie wypalił, wręcz nie miał racji bytu. Aby nie blokować miejsca dla pozostałych obcokrajowców, po krótkim epizodzie Amerykanina w barwach łańcuckiej drużyny już nie zobaczyliśmy.
Co prawda w lidze mieliśmy też kilku “ananasów”. Franco Ferrari kończący karierę po jednym występie w Śląsku Wrocław to ogromne nieporozumienie, Divante Moffit w GTK to niesamowity niewypał, czy Corey Sanders, który został zawieszony z powodu pozytywnego wyniku w teście antydopingowym. Zawieść? Zawiedli. Ich już nie ma, drużyny radzą sobie lepiej lub gorzej bez nich.