
.
Romuald Czarnecki poświęcił koszykówce niemal całe życie. Od 1989 roku był przy Kotwicy Kołobrzeg, przez większość tego czasu kierując drużyną. W słynnej „czerwonej marynarce” organizował, dbał, wspierał, był także dyrektorem klubu, wykonując niekiedy niewidoczną i ciężką, a jakże ważną pracę.
– Ta praca – choć była 24 godziny na dobę, 7 dni w tygodniu – zawsze dawała mi satysfakcję i zadowolenie. I to było kluczowe – opowiadał niedawno w rozmowie z naszym portalem Premium.
I właśnie dzięki wyjątkowej osobowości, zaskarbił sobie sympatię koszykarskiego środowiska.
– Dziś mogę przyznać się głośno, że zawsze byłem bardziej za zawodnikami. Przede wszystkim, musiał być dobry kontakt z trenerem. Budowanie atmosfery – nie z zarządem, a z zawodnikami. To było najważniejsze, bo wtedy mogą przyjść sukcesy. I ja zawsze stawałem po stronie zawodnika, chyba że nie zasługiwał, natomiast raczej dawałem szansę. Do dziś, ci co grają, często dzwonią, pytają jak zdrowie, dają upominki. Słyszę: “Kiero, jak ty będziesz, to my wrócimy”. Mówią, że jestem legendą, a ja się z tego cieszę – przyznawał.
Gdy powinien jednak cieszyć się emeryturą, usłyszał diagnozę: rak. A konkretnie rak jasnokomórkowy obu nerek z rozsiewem do płuc, który zaatakował go cztery lata temu. Pomimo natychmiastowej amputacji jednej z nerek i nieustannej terapii, choroba nie ustąpiła. Pojawiły się nowe przerzuty, a dotychczasowe leki przestały działać.
– Muszę walczyć, także znowu jest walka o coś – jak nie o wynik sportowy, to o zdrowie. Tak w życiu jest – mówił o chorobie – Na razie skupiam się na zdrowiu. W międzyczasie oglądam wszystkie mecze. W życiu dużo pomaga mi przebywanie z ludźmi. Zapominam o chorobie, czuję się lepiej. Chciałbym jeszcze, może nie na 100 proc., ale być jeszcze potrzebnym, bo jak jest się potrzebnym, to lepiej się żyje. Koszykówka to bardzo ważna część mojego życia.
Ostatnim ratunkiem miała być immunoterapia i zakup kosztownego leku. W tym celu, została utworzona zbiórka pieniędzy, z których udało się zakupić pierwszą partię preparatu. Po kilku dniach, dotarła do nas smutna wiadomość. „Niestety jak widać, tam na górze potrzebowali właśnie kierownika drużyny, specjalisty od załatwiania rzeczy niemożliwych, który będzie też dla swoich zawodników jak ojciec” – przekazał klub Kotwica Kołobrzeg.
– Roman był prawdziwym „Kierem” – twardy, charakterny, ale z drugiej strony pozytywny i uśmiechnięty. Dla mnie był kimś wyjątkowym. O niewielu osobach będących na takim stanowisku można powiedzieć, że pomogli komuś w karierze. A ja, „Czerwonej Marynarze” zawdzięczam bardzo dużo. Zwykł nazywać „synkiem” swoich ulubieńców. I dla mnie, jako nastolatka, był takim ojcem chrzestnym w seniorskiej koszykówce. Coś podpowiedział, ustrzegł przed zrobieniem głupstw. Mogłem zawsze na niego liczyć – wspomina koszykarz Paweł Kikowski.
– Ciężko powiedzieć cokolwiek, bo łzy same napływają do oczu. Przez 3 lata w Kotwicy, „Kiero” był dobrą duszą całego klubu. Zawsze po rannych treningach wpadaliśmy z chłopakami do biura na kawę i ciastko, mogliśmy posłuchać anegdotek o koszykówce, mogliśmy pożartować, ale też poważnie porozmawiać. Zawsze był dla nas i z nami. Bronił nas i niejednokrotnie stawał w naszej obronie. Jedno zawsze będę pamiętał, jak mówił do nas: „Co tam, synki?”. Dla mnie, zostanie ojcem koszykarskiej Kotwicy Kołobrzeg – niewidoczny, a robił wspaniałą robotę. Spoczywaj w spokoju, „Kiero” – dodał z kolei Adrian Suliński.
Romuald Czarnecki odszedł w wieku 72 lat.
Pamela Wrona